Maks Werner - 2010-10-06 19:10:49

http://c3.asteroid.pl/a.eu.fotka.pl.s3.amazonaws.com/058/187/58187682_640.jpg
Ognisko zaczęło przygasać. Ostatnie tygodnie były bardzo upalne, więc drewno paliło się szybciej niż przewidzieli. Zatem i skończyło się szybciej. Maks Werner zapuścił się w las w poszukiwaniu kilku polan. Za plecami słyszał wesołe głosy swoich towarzyszy. Zebrał pełne naręcze grubszych gałęzi i zaczął wracać. Kiedy wszedł w krąg światła zapadła cisza. Wszyscy gapili się na niego bez słowa.
- No co? – Maks nie ukrywał zakłopotania.
- Em... Tak się zastanawialiśmy... – zaczął ktoś niepewnie - ... jak to jest z tym Twoim magowaniem? Jesteś w końcu magiem, czy nie?
Maks zasępił się przez chwilę. Nie wyglądał na czarodzieja. Miał prawie 30 lat. Długie, brązowe włosy nosił spięte w kucyk. Były jednak zbyt zniszczone, żeby się grzecznie trzymać z tyłu. Zamiast tego zawsze kilka kosmyków opadało mu na czoło. A właściwie na gogle.
http://c4.asteroid.pl/a.eu.fotka.pl.s3.amazonaws.com/058/212/58212283_640.jpg
Wielkie gogle z mnóstwem pokręteł, które zazwyczaj nosił na czole. Twarz miał wychudzoną, co tylko podkreślało ostre rysy. Na zarost rzadko sobie pozwalał – mawiał, że to niebezpieczne. Wątłą posturę skrywał za czymś, co było połączeniem płaszcza i fartucha kowalskiego.
- Nam przecież możesz zaufać, nie? – wtrącił ktoś inny. Rzeczywiście, znali się już dość długo i wiedział, że może na nich polegać. Dołożył do ognia i rozsiadł się wygodnie.
- Mój talent zauważył wędrowny czarodziej włóczący się z jakąś grupą awanturników. Nie wiedzieć czemu zafundował mi wtedy bilet parowcem do Nuln. Piękny statek! Parowy silnik ze 160 tłokami! Kadłub wzmocniony stalą! – Maks mówił coraz szybciej – Miał nawet dynamiczny układ sterowania binarnego! Wtedy to była rzadkość – działa to tak, że przekładne ze sterowni przenoszą za pomocą wałów znajdujących się bezpośrednio nad maszynownią... Au! – cynowy kubek odbił się od twardej czaszki Maxa. Pozostali ryknęli śmiechem. – Wiem, wiem, znowu się zagalopowałem. Nie mniej jednak moglibyście przestać we mnie rzucać!
- Przestań jojczyć i opowiadaj, co było dalej.
- Potem przyjęli mnie do szkoły – kontynuował rozcierając obolałą głowę.- Wydawało mi się dziwne, że ot tak mnie przyjęli i to na ich koszt! Ale mówili, że mam naturalny talent. I rzeczywiście po pierwszym roku osiągnąłem poziom, jaki osiągają inni studenci po 6, może nawet 8 latach ciężkiej pracy. Po kolejnym roku miałem wybrać dziedzinę magii...
- Czekaj! – przerwał ktoś – Magii? Mówiłeś nam, że skończyłeś jakąś szkołę inżynierów!
- Bo skończyłem szkołę inżynierów. Ale najpierw byłem w szkole magii. Słuchaj, to będziesz wiedział. Na czym to ja... Ach tak! Wybór dziedziny magii. Otóż sam Baltasar Gelt zaproponował mi termin, o ile wybiorę dziedzinę metalu! Wyobrażacie sobie? BALTASAR GRLT! Nie kojarzycie, co? No, w każdym razie szycha. Mówił, że mogę zostać jednym z największych magów w historii imperium. Może i by tak było, tylko troszeczkę przegiąłem. Po kilku latach dalszej nauki miałem pomóc mojemu mistrzowi w przeprowadzeniu rytuału, który miał w nieznacznym stopniu zwiększyć jego postrzeganie wiatrów magii. Pomyślałem sobie, że to fajna sprawa i pewnej feralnej nocy przeprowadziłem rytuał na sobie.
- I co, nie wyszło?
- Wyszło aż za dobrze. Efekt jest taki, że widzę nawet cienie wiatrów magii. Widzę jak te wiatry unoszą się w powietrzu, jak tańczą nad waszymi głowami. Widzę ich tak dużo, że nie jestem w stanie odseparować ich od siebie. Kiedy rzucasz zaklęcie musisz wykorzystać odpowiedni wiatr w odpowiednim momencie. Ja widzę ich tyle, że nie jestem w stanie odizolować żadnego. Rozpoznaję ich naturę, kierunek, ale są dla mnie jak wymieszana farba. Jak w okolicy magia zawiruje choć odrobinkę doznania są tak silne, że tracę wzrok. Stąd te jebane gogle. Pozwalają mi dostosować soczewki do natężenia magii w okolicy, żebym mógł cokolwiek widzieć. Bo, widzicie, pewne kamienie szlachetne zmieniają widmo poszczególnych wiatrów magii. Cały pic polega na dostosowaniu odległości ogniskowej od oka. Wówczas stosunek średnicy soczewki do... Nie, no przestań! To boli! – rzucony but trafił Maksa w ramię. – Już się uspokajam, no. Brutal! W każdym razie straciłem zdolność rzucania zaklęć i wyjebali mnie ze szkoły. A dalej to już wiecie, szkoła inżynierii, zabawy z prochem, potem z parą... Swoją drogą to ciekawy pomysł..... maszyna parowa na proch... Słuchajcie! Jakby zamiast stałego ciśnienia pary wytwarzać zmienne ciśnienie wynikające z serii kontrolowanych eksplozji w komorze spalania AŁA!

Doc - 2010-10-07 19:10:49

Taaak, jakby tak się nad tym zastanowić kiedy to się wszystko zaczęło to chyba właśnie wtedy. To właśnie Maks pierwszy się przełamał, odważył się zaryzykować iż się głupio wydurni odkrywając co nieco swój pokrętny życiorys. Wcześniej bywało różnie ale to, że ktoś wśród współtowarzyszy wykonał wtedy decydujący krok chyba właśnie przeważyło szalę. Do dziś do końca nie wiadomo dlaczego Maks sie na to zdecydował. Co nim kierowało... Wiara w ludzi? Pierwotne poczucie wspólnoty jakie zawsze łączy ludzi przy wspólnym ognisku płonącym samotnie wśród nieprzebytych imperialnych puszcz? Dotychczasowa wspólna podróż? No w sumie nie wiadomo. Co nie zmienia faktu, że to on zaczął.
Od tamtego czasu już trochę wody w Reiku upłynęło ale nawet teraz, w ten mroźny dzionek, jakby ktoś miał to oceniać kiedy to się zaczęło nie mógłby wybrać bardziej granicznego momentu.

Wulfrik - 2010-10-09 19:09:13

Na jakiś czas zapadła cisza, którą przerywał tylko trzask płonącego drewna.
- To kto następny? - rzekł Maks.
Wulfrik chwycił kawałek polana, wyjął zza pasa pokaźnych rozmiarów nóż myśliwski i zaczął, jak to ma w zwyczaju, rzeźbić w kawałku drewna jakąś zwierzęcą głowę. Zanim zauważył swój błąd już oczy wszystkich były zwrócone ku niemu.
- A jaka jest Twoja historia Wulfriku? - rzucił ktoś.
- Taa. Opowiedz nam jak to można zostać PRAWDZIWYM magiem - rzekł ktoś inny z szelmowskim uśmiechem na twarzy, uśmiechem, który natychmiast zniknął, gdy Maks Werner rzucił delikwentowi "groźne spojrzenie".
Wulfrik zdawał się nie słyszeć tych i kolejnych zaczepek i dalej rzeźbił - jak się okazało - głowę wilka. Ukończywszy schował nóż z powrotem za pas. Wulfrik był na oko 25- 30 letnim mężczyzną, bynajmniej nie przypominającym maga, z wyglądu bliżej mu do włóczęgi, człowieka lasu niż czarodzieja. Bardzo wysoka, muskularna sylwetka nie pasowała do pospolitego wyobrażenia czarodzieja. Szaty - wyglądające jakby uszył je sam - pełne były wplecionych kości, kłów i pazurów zwierząt. Kości wplecione były również w gęstą, czarną - wiecznie w nieładzie - czuprynę. Jako ozdoba wyróżnia się tylko naszyjnik z dużym, zielonym bursztynem.
- No więc..? Wydusisz to wreszcie?
- Dobra, miejmy to już za sobą. - Rzekł w końcu z rezygnacją Wulfrik,
- W odróżnieniu od Wernera, mnie nikt nie dał możliwości wyboru ścieżki, którą ma podążać. Odkąd pamiętam byłem uczony jak przeżyć w odludnych ostępach lasu, jak wykorzystać moc, która jak mawiała moja Mistrzyni, drzemie we mnie. Ocaliła mnie ona z masakry, jaką uczynili Norsowie we wsi niedaleko Willhelmskoog, choć nie mogę sobie przypomnieć nic sprzed spotkania mojej mentorki. Po latach spędzonych w lasach imperium odwiedziliśmy kilka razy Altdorf, gdzie ludzie nazywają takich jak ja - czarodziejami. Przechodziłem liczne próby, by po kilku tygodniach otrzymać kawałek papieru, który pozwala mi na wykorzystywanie mojej mocy by chronić obywateli Imperium. Tyle. Resztę znacie.
- Eee, tylko tyle masz do powiedzenia Wulfriku?
- Daj mu spokuj, przecież to i tak była jego najdłuższa wypowiedź jaką słyszeliśmy, padł też kolejny rekord - usłyszeliśmy również najdłuższe zdanie złożone, a jeśli dobrze potrafię liczyć to właśnie usłyszeliśmy wiecej słów Wulfrika, niż przez ten cały okres jak podróżujemy razem, co nie Maks?
Towarzystwo ryknęło gromkim śmiechem, poza Wulfrikiem oczywiście, który - wyrażnie z ulgą - wrócił do rzeźbienia...

Doc - 2010-10-09 22:15:07

Taaak, można by się uśmiać ale całą tą pogawędkę zaczęli eksmag i mag. Było to o tyle dziwne, że wyglądali na swoje skrajne przeciwieństwa.

Maks wyglądał bardziej na jakiegoś speca od mechanizmów i bez przerwy gadał i mamrotał coś o czym nikt porządny nie miał pojęcia. W końcu kto mógł się połapać w tym co trajkotał o przenikających ruchomych kolorach albo o czymś co miało trzy-członową nazwę i to więcej niż trzy sylaby w każdej! Równie dobrze mógł w tym czasie uprawiać tą najbardziej tajemną ze wszystkich nauk.

I do tego te gadanie o największej magicznej nadziei Imperium... Jakby się okazało, że Maks zbiegł z jakiegoś przytułku spod patronatu Białej Gołębicy to wcale nie byłoby za wielkiego zdziwienia.
A mimo to Maks miał arcyciekawą i szalenie rzadką profesję "byłego czarodzieja". Nikt nigdy nie słyszał o czymś takim. Wszystko więc pasowało do tego aby był magiem. No a nie był...

Wulfrik był natomiast jego kompletnym przeciwieństwem. Pasował na maga jak pięść do nosa. Jakby twierdził, że jest  traperem, myśliwym czy zwiadowcą byłoby ok, nikt by się nie czepiał. Z tymi swoimi trofeami, ozdobami, milczeniem i nożem jak maczeta pasowałby idealnie. A mimo to był magiem... I miał na to papiery.

Nooo... Już wtedy dalsza podróż zapowiadała się ciekawie. Choćby na zestawienie ze sobą tych dwóch. Połączenie ze sobą ich, jakże skrajnie odmiennych, wiedzy i umiejętnośc tworzyło niepowtarzalną mieszankę. A przecież byli jeszcze i inni.

Tak, w ten mroźny i śnieżny dzionek miło było powrócić wspomnieniami do czasów kiedy to wszystko się zaczęło. Do momentu kiedy zawiązały się więzi lojalności, koleżeństwa, przyjaźni czy wręcz braterstwa które później i obecnie pomogły im przezwyciężyć wszystkie przeciwności losu, bogów czy demonów.

Teraz te więzy miały zostać wystawione na kolejną próbę. Może większą, cięższą i dłuższą niż wszystkie poprzednie razem wzięte. Ale byli dobrej myśli. Wierzyli, że sobie poradzą z kimkolwiek i z czymkolwiek przyjdzie im się zmierzyć. Wierzyli w swoją wiedzę, umiejętności, spryt i oręż. No i w siebie nawzajem oczywiście. Wierzyli, że są bohaterami.

Czas pokaże czy mieli rację. Czy naprawdę są wybrańcami bogów i narodów o których czynach i dokonaniach śpiewa się potem w pieśniach i tworzy legendy na których wychowują się kolejne pokolenia. Taaak czas pokaże...

Schwert - 2010-10-10 15:20:09

- Ech, te zdobienia dobrze się wyglądają ale aby je doczyścić… Powiedział kręcąc głową Schwert  odkładając czyszczony miecz, zdjął  z głowy kaptur, rozejrzał się po zasiadającym wokół osobom każdej poświęcając kilka oddechów przenikliwego spojrzenia.
- Tajemnice, sekrety są często bardziej wartościowe niż korony – uśmiechną się ten dziwny sposób który nie sięgał oczu. Głęboko osadzone, lodowatobłękitne oczy nadają mu twardy, nieco przerażający wygląd, jakby był psychopatycznym mordercą. On nie ma o tym pojęcia. Nikt mu nigdy nie powiedział. Czasami doprawdy wygląda, jakby to, że ludzie się go boją, sprawiało mu przykrość. Nie rozumie dlaczego. A to głównie chodzi o oczy. Potrafią być naprawdę przerażające
- Ty i twoje korony jak by to była najważniejsza rzecz na świecie – rzucił któryś z obecnych
- Lecz czasami trzeba je ujawnić dla dobra współpracy  - kontynuował Schwert  jak gdyby nikt mu nie przerywał. - z drugiej strony wszyscy wiecie czym się zajmuję , ostatnie zlecenia wykonaliśmy wspólnie, i dobrze zarobiliśmy na tym złodzieju. Tym co nie zrozumieli może co mądrzejsi – tu spojrzał na Maksa i Wulfrika – wam to wytłumaczą ja nie mam cierpliwości. By stała się zadość wyjawię wam imię i nazwisko  pod jakim przyszedłem na ten świat. Nadano mi imię Klaus a po ojcu noszę nazwisko Haupman. Urodziłem się w wiosce nad morzem ale o tym nie ma sensu rozmawiać, to miejsce nie istnieje…
Zapadła cisza która następnie przerodziła się w szmer cichych rozmów kiedy Schwert znowu zabrał głos.
- Mam to już za sobą niech teraz ktoś inny się męczy –  choć tak niewiele o sobie pozwiedzał.

Maks Werner - 2010-10-10 15:55:50

Maks wybuchnął śmiechem tak szaleńczo, że aż gogle zsunęły mu się na twarz. Poprawił je i nachylił się nad ogniskiem. Cienie tańczyły mu na twarzy gdy grobowym tonem mówił:
- Tajemnice, sekrety są często bardziej wartościo... Cha, cha cha!!!! - Maks nie wytrzymał. Śmiech opanował całą jego osobę. Łzy strumieniami ciekły mu po policzkach. - Schwert, wyjmij czasem kołek z dupy i mów, jak normalny człowiek. To opowiadaj, jak to z Tobą było? Ale tak normalnie, jak człowiek.

Schwert - 2010-10-10 16:10:10

Schwert spojrzał na Maksa z politowaniem, pokręcił głową. odpowiadając
- I tak rzeczywistość rozwiewa moje nadzieje. a co do kołka jakoś trzeba się zabezpieczyć na noc

Wulfrik - 2010-10-10 16:12:52

Gdy Maks wspomniał o kołku, Wulfrik zafrapowany zaczął sie za czymś wokół siebie rozgladać jakby czegoś szukając.
-Nikt nie widział tego kawałka polana z wystruganą głową wilka? - spytał całkiem poważnie. Towarzystwo dostało napadu śmiechu, Wulfrik wzruszył ramionami i sięgnął po kolejny kawałek koł.. drewna...

Maks Werner - 2010-10-10 19:45:23

- Przepraszam, Schwert. Nie mogłem się powstrzymać. Obiecuję, że już nie będę. No opowiedz, jak to z Tobą było - przecież tak naprawdę nic nam nie powiedziałeś, poza tym, czym się zajmujesz... ale to przecież wiemy. Z resztą, jak chcesz - Maks teatralnie udawał wielką obrazę, wciąż się jednak uśmiechając - Nie zmuszę Cię przecież, żebyś zaufał takim patałachom jak my!
Zaraz potem, wciąż z uśmiechem na twarzy pokazał język. Schował go jednak od razu i zdębiał patrząc w ognisko. Szybko zerwał się i zaczął grzebać kijem w palenisku. Wygrzebał coś i zgasił wycierając o piach.
- Em... Wulfrik? - Maks nie krył zakłopotania podając przyjacielowi na wpół spalonego, drewnianego wilka. - Bo on tak leżał, a ja nie zauważyłem, że to strugane było i... no przepraszam, stary... niechcący...

Nayah - 2010-10-10 19:55:02

- Ja się niemal urodziłam z łukiem w ręku - powiedziała cicho niewielka, szczupła brunetka. - Od kiedy pamiętam chodziłyśmy z ojcem... Chodziłyśmy na polowania. Ja i moja siostra. Po ich śmierci było mi ciężko utrzymać dom, więc go sprzedałam i zaczęłam szukać innego sposobu na życie.
- No, zawsze mogłabyś być tancerką, albo tą, no, akrobatką - masz warunki - odezwał się jeden ze współtowarzyszy ze śmiechem.
- Nie podoba mi się gdy mówisz o mnie w ten sposób - burknęła. - Sam sobie bądź akrobatką!
Reszta ryknęła śmiechem, a Maks zrobił się czerwony.
- No.. ja... nie chciałem żebyś pomyślała, że .. tego... To znaczy bo akrobatki są ładne, nie tak jak ty... To znaczy też jesteś ładna, ale...
Jego nieporadne tłumaczenia wywołały kolejną salwę śmiechu, Nayah też się rozchmurzyła i zachichotała.
- Maks, założę się o pensa, że nie trafisz strzałą w tamto drzewo ani razu. Masz trzy strzały!
- To nie jest żaden problem, naprawdę, żaden! Trzeba tylko wyliczyć trajektorię lotu na postawie stycznych do punktu przecięcia okręgu i ... ała, ktoś ma za dużo kubków, czy jak? No i wracając - daj mi kilka minut i z dokładnością do dwóch palców powiem ci, gdzie wceluję!
Nayah spojrzała na niego, odwróciła się i posłała strzałę.
- Umiesz tak, czy nie?
- No... nie.
- No. To dlatego właśnie ja chronię twoją rzyć. Moim łukiem.
- Ale kto uchroni ją przed spalonym kołkiem Wulfrika? - zapytał ktoś i znowu wszyscy zaczęli się śmiać.

Doc - 2010-10-12 20:25:27

Taaak. To już większość uczestników tamtego pamiętnego ogniska. Patrząc na pogodę za oknem przyjemnie jest wrócić myślami do owych upalnych dni i gorących nocy. Do czasów gdy jedynym problemem Maksa było czy kompani nie czepną się go, że nabrał za mało drewna na opał bo musiałby znów zagłębić się w mroczną czeluść lasu. Czeluść która jak tylko przekroczyło się, prawie, że magiczny, promień światła z ogniska natychmiast dawała o sobie znać. Ta wiecznie niebezpieczna, mroczna i chciwa czeluść gotowa pochłonąć całą armię bez śladu. Mroczna ciemność w której do dziś walają nieodkryte przez człowieka resztki prastarych cywilizacjami. Ten żywy mrok, to imperialne puszcze. Nikt rozsądny nie chciałby tam włazić dobrowolnie samemu, zwłaszcza po zmroku. A maks był bardzo rozsądny. Pomimo tego co i jak mówił. Na szczęście dyskusja jaka się po jego powrocie wywiązała skutecznie odwróciła uwagę wszystkich podróżnych od problemu opału.

Taaak, to były dobre czasy. Teraz już to wiedzieli z całą pewnością bo się one skończyły. Obecnie szykowała się im ciężka przeprawa przez góry a pogoda wyglądała nieciekawie. Obecnie Maks bardziej interesował się jak zabezpieczyć swój karawanowóz na taką drogę i wiedział, że będzie ciężko. Pomoc i wiedza Wulfrika i Nayah okazały się bardzo pomocne w pakowaniu i przygotowaniach, jednak ich miny i wypowiedzi świadczyły jasno: będzie ciężko. Bardzo ciężko.

Kel - 2010-10-16 11:24:39

Śmiech zgromadzonych mieszał się z trzaskiem płomieni i brzdęków rzucanych kubków.
-Auuu! Co wy! Stragan z garami obrabowaliście?
-Dorzuci ktoś do ognia bo przygasa...
-No przecież mówię - gdyby, przymocować miech do platformy na kołach i zainstalować wał z układem obrotowym Sheftinga, wspaniały wynalazca, mówię wam...i napędzić go parą to... - BRZDĘK! - Auuu!!
Rechot ponownie zakłócił ciszę lasu.
-Gdzie jest ten wielki? - zapytała Nayah.
-on chyba poszedł po...drzeeeEEEwwwOOOOO!!!!!
Huk upadającej belki ogłuszył wszystkich. Nagły podmuch przewrócił siedzących z wyjątkiem Wulfrika, który pochłonięty był rzeźbieniem.
-OSZALAŁEŚ?!-wrzasnęła Nayah, jej głos nabrał piskliwego tonu.
Wszyscy, z wyjątkiem Wulfrika patrzyli na sprawcę całego zamieszania. Wśród kłębów dymu i wznieconego piachu stał muskularny kolos. Obwieszony arsenałem długich, szerokich noży, toporów i ogromnym, dwuręcznym mieczem, których metaliczne powłoki ochoczo kradły najmniejszy promień światła. Ciało pokrywały tatuaże i obce dla nich pismo, niebieska farba ozdób kontrastowała z długimi, złotymi włosami wojownika.
Gęsty zarost rozbijał szczery, szeroki uśmiech. Uniósł ręce w geście zdziwienia...
-Kor de veelen oh mad?! - powiedział tonem niewinnego dziecka - Deb a chloot ot von son o koolen.. - wskazując wielkimi dłońmi na ognisko, las i znów ognisko. Bezradnie rozkładał ręce.
-Nie mogłeś tego po prostu położyć?! Ty...Ty... - Shwert usilnie próbował przypomnieć sobie imię olbrzyma.
-KEL! - ryknął wojownik, uderzając pięścią we własną pierś. Szeroki uśmiech odsłaniał wszystkie zęby.
-Mogłeś chociaż uprzedzić...-powoli gromadni zbierali się z ziemi.
Wyraźnie zdziwiony całą aferą, Kel zawrócił do lasu.
-Holsen, holsen, holsen... - dalej gestykulował, jakby do Bogów zamieszkujących nocne niebo.
Jego monolog dało się jeszcze słyszeć przez kilka minut do kolejnego ściętego drzewa...i następnego rzuconego kubka.

Doc - 2010-10-16 16:53:56

Noo tak. Był jeszcze "Ten Wielki". Po jego wyglądzie zewnętrznym można było wnosić głównie to, że dobrze mieć go po swojej stronie. A jeśli chodzi o jego zachowanie... To ciężko w ogóle było cokolwiek powiedzieć. Na pewno był bardziej wygadany od Wulfrika. I właściwie tyle.

Czasem miał zagrywki jakby wciąż był 6-letnim chłopcem nieświadomym swojej siły i gabarytów. Ot jak choćby wtedy gdy bez ostrzeżenia trzasnął tym młodniakiem w ognisko. No na co on liczył? Że wszyscy zawczasu mentalnie zrozumieją jego intencje? W końcu choćby Nayach, świetnie słyszała, że się zbliża, dla jej wyczulonego ucha myśliwego nietrudno było usłyszeć te wszystkie sprzączki, paski, pobrzękujące żelastwo które bez problemu dźwigał na sobie Kel. No i jeszcze te wleczone drzewko... Wrzasnęła z przestrachu bo nie sądziła, że olbrzym przerzuci drewiszcze bez ostrzeżenia o cale od jej głowy. No i jak to traktować? Dobre chęci tylko trochę zbyt nieprzemyślane? Spaczone poczucie humoru? Ledwo utajona złośliwość? No nie wiadomo...

Ale było nie było, był po ich stronie. I przeszedł do tamtej pory to samo co oni. Później też się nie oszczędzał. Dlatego akceptowali go takim jakim był. Był razem z nimi i tak samo jak każdy z nich stanowił nieodzowną, składową część drużyny.

Doc - 2010-10-16 18:15:34

A wracając od wspomnień od tamtego ogniska znów niejako mimochodem wrócili wspomnieniami do złotych czasów, jak je już zdążyli sobie po cichu nazwać, czasów które właśnie się kończyły. A było tak pięknie...

Zaczęło sie od tamtego wojskowego kuriera. Znaleźli go niedaleko skarpy przy drodze. Skarpa nie była wysoka ale za to bardzo stroma i zdradliwa. Może gdyby nie bystre oczka Nayah nigdy do spotkania by nie doszło. No ale, wiadomo, myśliwy i tropy to jak moneta i dziura w sakiewce, no zawsze się znajdą. No i znalazła. Wypatrzyła na skraju drogi, że coś jest nie tak. Potem już poszło łatwo. Właściwie wystarczyło się wychylić za skarpę i spojrzeć w dół i już wszystko było jasne. Na dole leży człowiek. Resztę już sobie dodedukowali sami. Byli rano więc po sladach sądząc echał ten z dołu konno w nocy albo wieczorem. Jakoś koń się spłoszył albo co no i zrzucił jeźdżca. Się zdarza. Mieli już odejść zadowoleni z własnej przenikliwości gdy ów nieborak na dole się poruszył. I po chwili jeszcze raz. Noo kuuurdee... Co innego zostawić obcego trupa a co innego ciężko rannego.

No ale mimo, że po stromiźmie nikomu nie uśmiechało się schodzić no ale ot tak odejść też nie. Więc dalej nie zwlekając postanowili zbadać co z człekiem na dole. Spróbowali zaimprowizować linę z czego się dało. Schwert obwiązał się w pasie i zaczął schodzić co raz niżej, Kel ujął drugi koniec i zaczął go ubezpieczać. Reszta kibicowała i słała obydwu mnóstwo interesujących i ciekawych porad.

Po dotarciu na miejsce Shwert za dużo poradzić nie mógł. Z bliska zobaczył, że jeździec jest nie do uratowania, cud, że jeszcze żył. Ale chyba wyczuł, że ktoś jest obok niego. Ku zdumieniu Schwerta zdołał specyficznym, śmiertelnie, mocarnym chwytem umierającego chwycić tak mocno, że łowca nie wytrzymał i jęknął z bólu. Może by próbował się wyswobodzić, wrzeszczeć albo co ale gdy spojrzał odruchowo na swojego "prześladowcę" ujrzał wzrok człowieka który już w znacznej mierze jest po tej drugiej, wiekuistej stronie, którego jedynie żelazna wola i poczucie misji trzymało jeszcze na tym śmiertelnym padole. Jeździec przemówił tylko dwoma słowami: "Dostarcz torbę!" i wcisnął mu coś w stylu chlebaka które do tej pory kurczowo zaciskał przy sobie.

Schwert wyzwolił się w końcu z uścisku jeźdźća. Zaczął go uspokajać, przygotowując jednocześnie uprząż by go wtaszczyć na górę. Jednak gdy zaczął go przywiązywać okazało się, że mówi do trupa. Shwert nie raz i nie dwa otarł się o śmierć. Jednak wiedział, że do śmierci tego typu nie można się ot, tak przyzwyczaić. Prawie czuł jej zdradliwą obecność gdy potajemnie zabrała życie nieznajomego. Mimo, że był tuż obok. To całkiem inaczej niż w walce. Ale teraz przynajmniej mógł na spokojnie ocenić hmm... już teraz ciało. Bez problemu stwierdził, że zmarłu ma mundur imperialnego, kuriera wojskowego. Torba którą mu wręczył tak samo. Niespecjalnie było co tu więcej do roboty więc dołączył do przyjaciół na górze.

Potem poszło już z górki. W okolicy stacjonował tylko jeden garnizon. Dostarczyli torbę. Nic nie tracili. I tak mieli po drodze. Na miejscu okazało się, że jest zbyt na tego typu usługi. A, że nigdzie się im nie śpieszyło... I jakoś tak im się to wszystko zaczęło. Stopniowo coraz bardziej wiązali się z owym wysuniętym na samo południe wissenlandzkim garnizonem. Stopniowo, od zlecenia do zlecenia, zjednywali sobie sympatię miejscowych szych z armii. A armia jak to armia, wiecznie złakniona, głodna, nienasycona. zawsze coś trzeba było zrobić, a to posłać wiadomość, a to potowarzyszyć oficerom w polowaniu, a to dokonać rekonesans, a to złapać dezerterów no okazało się, że ta przygraniczna placówka to czysty skarb.

A do tego co by nie ukrywać, rzucali się w oczy i nie wyglądali na standardową bandę awanturników. No i w końcu stało się. Postanowili podpisać kontrakt. Ich bezpośrednim przełożonym został kapitan Reinhart, z którym i tak do tej pory załatwiali większość interesów, było więc to po prostu zalegalizowanie stanu faktycznego. Z fajnych rzeczy było to, że mogli zamieszkać w garnizonie, na terenie koszar. Nie musieli ale mogli. zawsze mieli jeden pokój zarezerwowany dla siebie. No i właściwie każdy zdołał wycyganić cóś dla siebie. Najbardziej zadowolony był chyba Maks. Po pierwsze, dogadał się z masztalerzem, że przy śiwżej wiosennej wymianie koni na wiosnę jedenego uda mu się schachmęcić za pół ceny. Zwłaszcza, że obecnie do swojego karawanowozu musiał zaprzęgać starego, półślepego kuca który już dawno powinien paść. Dlatego Maks nie mógł się już doczekać wiosny. A po drugie, tak jakoś "niechcący" mu wyszło, że w starej wieży więziennej dotąd "przypadkiem" znosił swoje dziwne ustrojstwa aż wszyscy dali se spokój i dzieki temu własciwie uzyskał prywatna pracownię do swoich ustrojstw. Udało mu się głównie dlatego, że i tak nikt z wieży nie korzystał. Reszta tym czasem bratała się z żołnierzami i wyczyniała inne harce i swawole. A, że z wojakami nie raz walczyli ramię w ramię, tudzież pomagali sobie nawzajem w mniej bezpośredni sposób przeto do etapu bratania przeszli całkiem płynnie i naturalnie.

No i właśnie zapowiadało się piękna, zima, w bezpiecznych, ciepłych koszarnianych pieleszach. Aż znów los ich splótł się z wojskowym kurierem. To było już po pierwszych śniegach. Kurier zajechał późnym wieczorem. Akurat przechodzili przez plac gdy wjeżdżał. Przystanęli. Mieli złe przeczucia. Nikt bez powodu nie wysyła kurierów w taką porę. Ani w taką pogodę. A jak już to kurierzy, ze względu by nie ryzykować utraty ładunku nie jeżdżą właściwie po nocy. A ten zajechał. Musiał więc mieć ważną wiadomość do przekazania. A ważne wiadomości to z reguły złe wiadomości. Ni echceili kusić losu, czmychnęli czym prędzej do swojego pokoju. Nastąpiło nerwowe oczekiwanie, Nie wiadomo dlaczego, zaczęli ściszać głos i mówili co raz mniej. Aż w końcu zostało tylko czekanie na nieuchronne.

No i stało się. Usłyszeli na korytarzu zbliżające się kroki, odmierzane wyuczonym wieloletnią musztrą rytmem. Pukanie. Zezwolenie wejścia. Zawodowo bezwyrazowa twarz sierżanta. "Zaproszenie" do komendantury. Marsz do komendanta. Kapitan Reinhart milczy wyprężony jak struna. Poważne miny innych oficerów. A sam komendant, mówi do nich osobiście. Kapitan Reinhart milczy wyprężony jak struna. Poważne miny innych oficerów. No i właśnie, takiego rozkazu właśnie nigdy nie chcieli usłyszeć podpisując kontrakt. Tego typu rozkazu się obawiali na każdej odprawie. Tyle czasu, prawie cały rok, im się udawało. Wystarczyło dotrzymać do wiosny. No a tera dupa. Trza wykonać rozkaz. A rozkaz brzmi: "Dostarczyć natychmiast pocztę na posterunek w Stramstadt". No fajosko. Ale Stramstad leży w Księstwach Granicznych. Po drugiej stronie Gór Czarnych. A lada chwila zima zacznie się na serio.

Doc - 2010-10-18 17:01:23

Nikomu nie uśmiechała się podróż w taki teren w taką pogodę. Ale mus jest mus. Zaczęli żegnać się z dotychczasową, nudną, leniwą, bezpieczną służbą koszarową i szykować się do drogi, każdy na swój sposób.

Maks non stop nie mógł się zdecydować co i w jakiej ilości powinien zabrać. Gratów w swojej pracowni już trochę uzbierał i najchętniej zabrałby wszystko jednak za cholerę nie chciało się to zmieścić do wozu. Poza tym musiał ową niewielką przestrzeń dzielić jeszcze z przyjaciółmi, którzy też chcieli wcisnąć swoje trzy grosze. A oprócz tego zamęczał właściwie całe koszary o pomoc przy pakowaniu i zabezpieczaniu wozu przed trudami podróży. A ponieważ był lubiany przez mieszkańców garnizonu tak samo jak i cała reszta więc pomoc uzyskał bez trudu. Wojacy pomagali w szykowaniu ochoczo i doradzali jak mogli. Wiedzieli przecież, że gdyby komendant nie wysłał naszych śmiałków to wysłałby kogoś z nich. Poza tym, żal było w taką pogodę wyłazić na dwór a co dopiero podróżować i to przez góry, najzwyczajniej w świecie im współczuli.

Wulfrik też nie był zachwycony. Co prawda początkowo pobyt w "mieście" (czyli nie w lesie), wśród "tępych trepów" niespecjalnie mu się uśmiechał. Traktował to jako mus konieczny do bezpiecznego przezimowania. Jednak diametralnie zmienił zdanie po odkryciu biblioteki garnizonowej. Odkrył ją właściwie niechcący. Jednak gdy już o niej się dowiedział spędzał tam całe dnie i często nawet i noce. Dla innych odwiedzających zbiory przygranicznej, biblioteki małego garnizonu może i nie przedstawiały się zachwycająco ale Wulfrik nie był zbyt wybredny. Jak coś miało literki to to czytał. Pierwszy raz od... No właściwie nie pamiętał odkąd, czytał co chciał, kiedy chciał i ile chciał. Wreszcie nie było nikogo kto by mu coś polecał, nakazywał czy rozkazywał w wyborze lektur. Co więcej siłą rzeczy skumplował się z bibliotekarzem, drobniutkim, zasuszonym staruszkiem o cerze pożółkłej jak większość jego zbiorów. Zwłaszcza odkąd Wulfrik "załatwił problem ze szczurami". Staruszek nie wnikał jakim sposobem gość to osiągnął, wystarczyła mu wiedza, że obecność Wulfrika = nieobecność gryzoni. Po tym "odkryciu" Wulfrik uzyskał właściwie swobodny dostęp do biblioteki. Już bez problemu zorganizował sobie własną kanciapę w jednym z zakamarków biblioteki. Tak więc podróż, mu się kompletnie nie uśmiechała. Tam przecie zostało jescze tyle książek!

Doc - 2010-10-24 01:08:56

No więc mimo, że ociągali się jak mogli w końcu nadszedł czas by wyruszyć. Zaprzęgli, więc starą kucową chabetę Maksa do wozu, na sam wóz załadowali swoje bety i zaczęli zbierać się do wyjazdu.

Dodatkowo "na koszt firmy" otrzymali prowiant dla siebie i kuca na drogę więc przynajmniej z tym nie było problemu. Te zimowe kurty i płaszcze które otrzymali na drogę były niewygodne ale darmowe i sprawiały solidne wrażenie. Te paręnaście kocy, derk i pledów jakie dodatkowo otrzymali do upchnięcia w wozie i tak zatłoczyło skromną przestrzeń wozu ale z takiego prezentu byli radzi.

Cieszył, też serce i dumę awans jaki wręczył im kapitan Reinhart czyli patenty na kaprala milicji. Okazało się, że były już na stanicy od jakiegoś czasu ale mieli je otrzymać przed świętami czyli tradycyjną w Imperialnej Armii porą na tego typu uroczystości. No ale skoro jadą, i jak to lapidarnie określił ich zwierzchnik: "No i jak tam byście utknęli po drugiej stronie gór to moglibyście nie zdążyć..." to zostały im wręczone teraz, praktycznie w biegu i pośpiechu. Przyglądali się dyplomowi kapralskiemu. Duży zawijany w kopertę papier, z odpowiednimi pieczęciami, zamaszystymi podpisami, herbami itd., no wyglądał jak każdy, porządny, imperialny dokument wyglądać powinien. A w nim stało wyraźne nabazgrane, że każdy z nich został mianowany kapralem Imperialnej Milicji. Na ludziach z papierami, czyli Maksie i Wulfriku może i nie robiło aż tak oszałamiającego wrażenia jak na reszcie. Ale nawet oni odczuwali takie specyficzne, przyjemne ciepełko jakie zawsze ludzie odczuwają gdy ich trud i wysiłek ktoś zauważy i doceni. Przez chwile w oddziale świeżo mianowanych kapsli panowała, swego rodzaju nawet uroczysta cisza. Każdy na swój własny, prywatny sposób cieszył się sukcesem i na swój prywatny sposób oglądał patent i miętolił szarfę.

Kapitan Reinhart świetnie to rozumiał bo nie przerywał im tej chwili radości. Ale zupełnie nie kwapił się z tym Kel. Wyczuł on bez problemu, że jest świadkiem czegoś ważnego ale raczej mgliście się orientował czego. No i zarządał wyjaśnień. W charakterystyczny dla siebie sposób. -Tylko niech ktoś mu powie, że tego laku się nie je a szarfą się nie podciera mrukną przyjaźnie na odchodne kapitan. Wszyscy ryknęli śmiechem. Częściowo ze słów oficera a częściowo wreszcie dając upust radości z powodu awansu. Do jasnej cholery! może i czeka ich, ciężka, właściwie zimowa przeprawa przez góry ale do cholery jasnej! przecież dadzą radę no nie? Mają sprzęt na zimę, prowiant, zapasy do tego przecież nie są durnymi kretynami bez doświadczenia no nie!? Nie takie rzeczy się robiło. W końcu Schwert umie zgadać tak, że ogłupi każdego, dzięki Nayah z głodu nie zdechną, Maks robi takie ustrojstwa co to straszą samym wyglądem a czasem coś normalnego naprawi, Wulfrik w końcu jest magiem co mówi samo za siebie a Kel ma taki wygląd, że nawet lać specjalnie nie musi, wystarczy, że jest w pobliżu. No kurde, co może im się stać!?

Popatrzyli ciut cieplej i bardziej optymistycznie na czekające ich zadanie i podróż. No może i będzie ciężko ale dadzą radę! Popatrzyli jeszcze raz na swoje patenty i szarfy. Pierwsza dostrzegła to Nayah. Uśmiech zamarł na jej wargach. Zobaczyła drobniutki, delikatny płatek śniegu. Opadł bezszelestnie i subtelnie na szarfę i natychmiast zniknął, pozostawiając po sobie prawie niewidoczny, wilgotny ślad. Targnieta pierwotnym odruchem Nayah spojrzała w niebo. Długo sama nie patrzyła. Towarzysze właściwie od razu zauważyli jej nagłe umilknięcie i podążyli za jej wzrokiem. I ujrzeli to wszyscy. Brudne, stalowo ciężkie chmury wisiały tuż nad ziemią. Wyglądały na zbyt ciężkie by unosić sie w powietrzu. Zupełnie jakby lada chwila, niczym gigantyczne, prehistoryczne bestie, miały upaść na ziemię i zmiażdżyć wszystko pod sobą. Ale póki co broczyły jeno miliardami drobniutkich, delikatnych, śnieżnych płatków.

Pierwszy otrząsnął się Maks: -No dobra, kto mi pomoże przy pakowaniu?

Doc - 2010-11-22 18:47:43

Dłużej nie było co zwłóczyć. Wyruszyli z fortu jeszcze tego samego dnia. Początkowo wyglądało, że aż tak strasznie nie będzie. Śnieg co prawda luźno prószył ale nie było to nic poważnego. Ot początkowo to nawet nie miał sił się na ziemi utrzymać i topił się od razu. Nawet jak gdzieś w okolicach trzeciej godziny przestał padać to zaledwie gdzieniegdzie, w zagłębieniach terenu, pozostawił po sobie brudnawe śniegowe łachy.

    Jednak pierwszej nocy spędzonej poza ciepłymi zabudowaniami fortu odczuli pierwszy, prawdziwie mroźny oddech Urlyka. Już w dzień było nieprzyjemnie z tą nieprzemijającą szarówką i temperaturą kilku stopni powyżej zera. W nocy szarówka zniknęła i zastąpiła ją złowroga ciemność a temperatura spadła do kilku stopni poniżej zera. W takim otoczeniu nikomu nie chciało się wyłazić poza obręb światła dawanego z ogniska.

   Sama podróż też była męcząca. Okazało się, że wóz Maxa ma jednak ograniczoną pojemność. Ok, był przestronny, wygodny i miał sporo miejsca luzu ale na jedną osobę, czyli Maxa. Max, projektował wnętrze z myślą o swobodnym mieszkaniu, podrużowaniu i pracowaniu w nim i było to widać. Na pewno nie projektował go do przewozu kilku osób, ich bagaży i jeszcze całych bambetli prowiantu, paszy i innych zasobów. Generalnie było ciasno i niewygodnie. Nawet jak w trakcie podróży dwóch pechowców musiało siedzieć na koźle to pozostała trójka i tak była ściśnięta między bety jak śledzie w beczce.

   Podróżowali już w takim składzie ale było to w lecie, czy raczej nie-w-zimie. Automatycznie było mniej męczące, bo z wozu korzystało się tylko gdy komuś nie chciało się leźć, ktoś się struł, był chory czy ranny. Czyli z wnętrza wozu korzystało się w razie potrzeby a nie z konieczności. No i w leci nie musieli się ubierać tak grubo i człowiek z natury czuł się lżejszy i mniej skrępowany ekwipunkiem.

   Maks odczuwał dość naturalną irytację gospodarza niejako z przymusu goszczącego swoich gości. Ok lubił swoich towarzyszy ale wkurzał się za każdym razem gdy tylko zajrzał do wnętrza wozu: no ilekolwiek i jakkolwiek by nie prosił, wrzeszczał czy tłumaczył no zawsze zastawał coś poprzestawiane. Irytujące. Wśród reszty jego towarzyszy bezwzględne pierwszeństwo w kolejce do okupacji zawsze miał Tron czyli fotel medyczny. Żadne tłumaczenia nie pomagały, że to nie jest zabawka, że delikatne, że skutki uboczne, no nic nie pomagało. Towarzysze już jakiś czas temu zorientowali się, że Tron, jak sami go nazwali, jest, świetnym i wygodnym miejscem do siedzenia, z prawie leżeniem włącznie. Brak jakichkolwiek przykrych przygód o jakich straszył Maks, powodowało, że przestali jego przestrogi brać poważnie. Więc ilekroć Maks zaglądał do wnętrza wozu, niezmiennie zastawał kogoś wylegującego się na tym precyzyjnym i delikatnym urządzeniu.

   Pierwszy nocleg "poza domem" przebiegł dość swobodnie aczkolwiek atmosfera była ponura. Po cichu już każdy z nich zdołał sie jakoś przyzwyczaić do nocowaniu w łóżkach w ogrzewanych budynkach. Taki "powrót do natury" był dość niewygodny. No może Wulfrikowi najmniej to przeszkadzało ale, że on był rozmowny jak zwykle to nie wpłynęło to zasadniczo na morale drużyny. Tak więc cały wieczór a potem poranek upłynął w atmosferze powszechnego narzekania, marudzenia i zrzędzenia.

   Drugiego dnia praktycznie od razu po wznowieniu podróży zaczęły się schody, a właściwie podjazd. Okolica coraz bardziej zaczynała się wznosić, zaczynało się właściwe podejście do Przełęczy Czarnego Ognia. Może mroźniej się nie zrobiło niż wczoraj ale odczuwalnie wzmógł się wiatr, przez co warunki na dworze zrobiły się jeszcze bardziej nieprzyjemne.

   Pewien moment grozy przeżyli gdzieś przed południem gdy bez żadnej zapowiedzi wóz wpadł w poślizg i zaczął zsuwać na pobocze. Maks i Wulfrik którzy akurat byli na koźle przeżyli tracha tylko częściowo: przynajmniej widzieli co się dzieje. Pozostała zaś trójka przebywająca wewnątrz wozu nagle po prostu poczuła, że się wóz sunie bokiem a oni wraz z nim. I w pełni przerzyli ten przerażająco-wkurzający moment gdy wiesz już, że dzieje się coś złego ale nie możesz nijak się przed tym obronić. Na szczęście skończyło się bez większych strat. Wóz zasunął co prawda rufą w przydrożny rów ale na tym się skończyło. Wewnątrz wozu pospadało co prawda większość ruchomych maneli, towarzystwo najadło się strachu i paru siniaków ale nic poważniejszego się nie stało. Wspólnymi siłami i przy ewidentnej pomocy dwóch głównych koni pociągowych drużyny czyli Kela i maksowego kucyka, udało się im wyciągnąć wóz na prostą.

   Jednak terapia szokowa podziałała dość pozytywnie. Wreszcie wzięli się w garść. Ustalili, że jedna osoba będzie "macać drogę" parenaście metrów przed wozem. Na koźle są zawsze dwie osoby z czego pilot zajmuje się głownie lustrowaniem okolicy. Niestety okazało się, że warunki są coraz cięższe i zwłaszcza fucha macacza drogi była dość ciężka. Dlatego ustalili, że będą pracować w trybie zmianowym, każdy więc przebywał 2-3 godziny na dworze jako macacz, pilot lub woźnica i mniej więcej drugie tyle odpoczywał w ciepłym i przytulnym wnętrzu wozu.

   Okolica co raz bardziej nabierała cech "górskości". Góry, świetnie widoczne już z fortu, teraz zdawały się jeszcze większe. Tego drugiego dnia śnieg z przerwami padał już przez mniej więcej połowę dnia. Ponadto tu jeśli jakieś łachy były to te niezakryte przez śnieg. W połączeniu może z niespecjalnie silnym ale ciągłym wiatrem na dłuższą metę dawało się we znaki. Reszta towarzyszy nie zwróciła na to uwagi ale po gadce Wulfrika i Nayah zorientowali się, że las który ciągnął się po obu stronach drogi zmienił się. Był bardziej zielone. Żałosne resztki, uschniętych, przemarzniętych liści z każdą godziną drogi ustępowały pola świeżym i wiecznie zielonym igłom. Tak, tego drugiego dnia poczuli, że naprawdę zaczynają wkraczać w góry.

   Trzeci dzień był pod względem terenu jeszcze gorszy. Tu już normalnie musieli brnąć, przez litą warstwę śniegu. Nie była ona głęboka, ot, tak po kostki, ale była. Samym swoim istnieniem spowalniała i utrudniała podróż. Ponadto znacznie utrudniała pracę macaczowi który nie widział podłoża i naprawdę już musiał zdać się na macanie. Trzeciego dnia w otaczającym lesie przewaga iglaków była niepodważalna. Opady śniegu były może nawet i mniejsze niż wczoraj ale za to zauważalnie wzmógł się wiatr i spadła temperatura. Zrobiło się normalnie zimno.

   Czwarty i piąty dzień były podobne. Czwartego las odbił od drogi ustępując pola odkrytemu terenowi. Goły stok góry pokruty był większymi i mniejszymi kamulcami. Gdzieniegdzie prześwitywały fragmenty ciemnobrunatnej gołej skały. Powietrze stało się bardziej "rześkie" czyli mroźne i suche. Tu prawie z miejsca jakby kto dosypał skałom śniegową repetę. Śniegu było po kolana. To już nie była podróż tylko ciężkie przebijanie się przez śniegową barierę. Wszyscy mieli co do roboty. W najcięższych momentach w ruch musiały pójść łopaty, przezornie wydane im z armijnych magazynów. Nad nimi górowały dwa potężne stoki górskie. Gdzieniegdzie widać było sączący się z nich ciemny dym. Część stoków która była zbyt stroma by pokrył ją śnieg, czerniła się pysznie nad ludzkimi drobinkami położonymi hen, w dole. A między nie wrzynała się dolina. Mieli jednak niewiele czasu na podziwianie widoków. Nawet jak droga nie sprawiała większych kłopotów wszyscy pozostawali czujni i nerwowi. W końcu już ewidentnie byli w górach, a wszyscy słyszeli co się kręci bezpańsko po górach, no właściwie wszystko od jakiś uciekinierów i banitów po trolle i olbrzymy. No niewesoła okolica. Pod koniec piątego dnia stanęli na bezpośrednim podejściu do samej doliny. Byli u północnych wrót Przełęczy Czarnego Ognia. Wedle obliczeń Maksa w lecie, drogę od wyruszenia z fortu pokonaliby w 3-4 dni a na równinach taką to może i nawet w 2 dni.

   Trzeci dzień b

Doc - 2010-11-23 20:21:40

Pod koniec piątego dnia dotarli do ostatniej ostoi cywilizacji w tej górskiej dziczy. A mianowicie ufortyfikowanego ni to zajazdu ni to klasztoru prowadzonego przez sigmaryckich braci zakonnych. Pierwszy raz od wyruszenia z fortu mogli spędzić noc nie gnieżdżąc się na sobie nawzajem. Każdy dodstał osobną celę a w nim samotne łóżko. A właściwie pryczę, bo warunki były faktycznie mnisie. Jednak w porównaniu do standardów nocowania w wozie i tak było dla nich full miejsca i wygody.

   Zwłaszcza, że jak i cały czas od rozpoczęcia podróży, konkurencji na drogach specjalnie nie było. No bo kto normalny podróżowałby po górach u progu zimy? W samym zajeździe też tłoku nie było. Właściwie to był tylko jakiś pojedynczy podróżny który przybył tego dnia od strony Księstw i jakaś rodzina która podróżowała wozem, też z Księstw do Imperium. Poza tym pustki.

   Sam zajazd sprawiał solidne wrażenie minifortecy. Co prawda jakiemuś większemu orczemu Łaaa! szans sprostać nie mógł jednak lękać jakiejkolwiek "zwykłej" bandy czegokolwiek się nie musiał. Sama obsługa też sprawiała solidne wrażenie. Obsługę stanowili co prawda "zwykli" mnisi, ot tacy co to się modlą całymi dniami i księgi przepisują. jednak za straż klasztoru stanowili już bracia z jakiegoś sigmaryckiego zakonu. Ci sprawiali solidne wrażenie i ich obecność nie zachęcała do jakichkolwiek burd.

   Sam wjazd do klasztoru odbył się już na styku dnia i nocy. Strażnicy po wpuszczeniu ich za mury wrócili do swoich zajęć. Chociaż było widać, że na Wufrika, który obwieszony swoimi totemami i trofeami wyglądał zdziebko dziko patrzyli podejżliwie. Ale to i tak nic z porównaniu do wrażenia jakie wywarł na nich Kel. Było widać, że strażnicy, najchętniej nie wpuszczaliby go w obręb murów. Jednak szybko i sprawnie zostali przejęci przez służbę braciszków i do dalszych spięć nie doszło.

   W środku, przede wszystkim było ciepło, co wszyscy powitali z ulgą. Co więcej, duży ciepły kominek, drewniane wnętrze i specyficzny półmrok jaki dawały rozstawione lampy i ów kominek, sprawiały naprawdę przytulne wrażenie. Zwłaszcza dla kogoś kto przez ostatnie dni się namarzł, namókł i nachodził po śniegu. Posiłek był świetny. Najlepsze było w nim to, że w przeciwieństwie do posiłków podróżnych, nikt z nich nie musiał go przygotowywać ani później nie szorować garów.

Doc - 2010-11-23 20:32:54

Na miejscu, prócz tego, że dają tu całkiem niezłe wino, dowiedzieli się, że że sama droga przez Przełęcz Czarnego Ognia powinna im zająć ok 5-7 dni. Warunki jak na tą porę roku są dość dobre. W końcu dał radę przejechać i samotny konny i wóz. Śnieg co prawda zalega drogę ale nie jest nie do przebycia. Jednak w górach jak to w górach, nie wiadomo jak długo taka pogoda się utrzyma, dlatego powinni się nie ociągać z podróżą.

Konrad - 2010-11-30 14:11:20

Zmierzchało już, kiedy do karczmy wszedł szczupły mężczyzna, wyglądający na pierwszy rzut oka na myśliwego albo zwykłego szwędacza.
Karczmarz podszedł do niego, pogadali chwilę, umówili się na ciepły obiad i nocleg, w końcu, oboje zadowoleni z targu podali sobie ręce. Karczmarz zabrał dwa zające i wskazał mężczyźnie miejsce przy stole. Ten zawahał się przez dłuższą chwilę. Powoli doprowadził swój ubiór do porządku, co chwilę zerkając w stronę długiej ławy, przy której siedzieli podróżujący przez góry goście. Z wzajemnością.
W końcu, mimo iż był wyraźnie speszony i mocno nieśmiały, podszedł.
- Państwo jedziecie przez góry, prawda? Widziałem ślady... Bo ja... ja też...
- Chodź, siadaj, rozgrzej się.
Nieznajomy rozpiął płaszcz, wszystkim w oczy rzuciła się błyszcząca zapinka, kontrastująca z całą resztą ubioru mężczyzny -: raczej znoszonego i przydużego - i z obecnością tobołka zrobionego ze zwiniętego w rulon koca, przytroczonej do niego małej kuszy i paru innych  drobiazgów.
- Więc, chcesz nam towarzyszyć? Jak masz na imię?
- Jestem Konrad, Konrad Hiermanowicz. Tak, chciałem przebić się przez góry, teraz, zimą, trochę strach samemu. Niedźwiedzie już śpią po gawrach, ale wilki - trochę strach...
- I zimno!
- Oj, do dużego mrozu trochę jeszcze brak, toć zima zaczyna się dopiero.
- No jak to?
I tu Konrad, ze szklanką trunku i misą ciepłej, pełnej mięcha zupy zaczął opowieść. Wszyscy mieli okazję przyjrzeć mu się uważnie. Był młody, chudy, mówił z bardzo wyraźnym akcentem, silącą się na imperialność mieszanką kislevicko-wiejsko-góralską. Powoli, z licznymi przerwami na mlaskanie i nieco nieśmiale mówił: “Aj, toć ja spod Połotska jestem, spod gór, tam to dopiero potrafi mróz trzasnąć! Jednego dnia jasno, czysto, ciepło, a na drugi dzień nawali tyle śniegu, że drzwi chałupy nie idzie uchylić, przez okno trza wyłazić, śnieg odgarniać, o kierdel zadbać. Nie, ja się takich mrozów, jak te, nie boję. Rok już podróżuję - za robotą i za przygodami, i, naprawdę, rok temu  było znacznie zimniej. A śnieg? No może nie jest przyjemnie jak za kołnierz zaleci, ale za to tropić łatwiej i zwierzynę da się wypatrzyć z daleka”.
Resztę wieczoru wszyscy spędzili na rozmowach, planach, Konrad, nieco już podchmielony i wyraźnie wymęczony, próbował nawet zabawiać towarzystwo grą na drumli, jednak bez większego powodzenia.

Doc - 2010-12-01 00:37:49

Z nowym biesiadnikiem gadało się całkiem sympatycznie, zwłaszcza po paru kolejkach grzańca. Jednak podróż, przytulne ciepełko, syty brzuch i lekko zawiane łebki zrobiły na wszystkich swoje. Mimo buńczucznych deklaracji, że będą bawić się do białego rana, dość prędko pokonało ich zmęczenie i senność więc towarzystwo stopniowo wykruszało się i zalegało na swoich pryczach. Ich wspólną, niewypowowiedzianą, myślą błąkającą się już bardziej na granicy snu niż jawy była ta pocieszająca myśl wszytkich wędrowców świata, we wszystkich czasach i krainach: jak dobrze się bezpiecznie przekimać.

    Rano wstali bez większych problemów, w końcu wczoraj nie mieli sił zabalować na tyle by mieć jakieś specjalne problemy, choć pozwolili sobie sami pospać te godzinę, dwie dłużej niż normalnie. W końcu nie wiadomo kiedy będą mieli następną okazję no nie? Komplet zebrał się przy śniadaniu. Śniadanie trochę się przeciągało bo jak nawet ktoś kończył to akurat ktoś dochodził i tak ponownie zaczynał się rytuał porannego spożywania posiłku, codziennych rannych rozmów, zrzędzenia, narzekania na pogodę, rozkazy, rzucania drobiazgami w Maksa, przekomażania się kto wczoraj więcej się napracował, no i tak, gdzieś przy okazji co robimy dzisiaj.

     Wszyscy widzieli jak podróżna rodzina spakowała swoje manatki i wyruszyła w dalszą drogę na północ i w dół, ku Imperium. Życzyli sobie nawzajem szczęśliwej podróży, widzieli jeszcze jak znikają za bramą zajazdu. Co do kuriera to gdy wstali już go nie było, wujechał jak jeszcze było ciemno. Ot służba nie drużba... Po cichu mu współczuli ale sami byli zadowoleni, że nie mają aż tak napiętego grafiku. No ale jednak jakiś grafik mieli. Nie było co dłużej zwlekać, musieli zbierać bety i szykować się do pokonania Przełęczy.

Doc - 2010-12-23 01:10:53

6.XI

   Nie było co zwlekać, zaczęli pakować bety po czym ruszyli w dalszą drogę. Teraz zaczynała się właściwa przeprawa przez góry. Wiedzieli już skąd nazwa Przełęczy: Czarnego Ognia. Nad nimi, po dość stromych stokach, po obu stronach traktu wznosiły się góry. Sam trakt biegł dnem wąwozu przecinającego pasmo niczym olbrzymia blizna na ponadczasowym cielsku gór. Na dnie wąwozu wciąż dominowały ciemne, prawie czarne skały. Roślinności prawie nie było. Natomiast w górnych partiach stoków jakie widzieli już bezwzględnie dominowała biel śniegu. Kontrast bieli i czerni był uderzający. Gdizeniegdzie natykali się na dym sączący się między skałami. Ale jak się dowiedzieli w zajeździe, było to zjawisko normalne i stałe o każdej porze roku.

   Humory im dopisywały średniawo. Co prawda brak złych wieści był dobrą wiadomością jednak wyczuwało się między nimy niemy niepokój. Konrad wciąż ponuro zerkał na stoki wzgórz i straszył opadającymi lawinami które ich pogrzebią. Schwert zrzędził, że podążają drogą która aż prosi się o zasadzkę. Nayah popędzała wszystkich bo chciała zdążyć przeprawić się przez Przełęcz zanim Urlyk sobie o nich przypomni. Jedynie Kel, Wulfrik i Maks zachowywali się jako tako. Wulfrik był po prostu gadatliwy jak zwykle a Kel zachowywał się niefrasobliwie, też jak zwykle wciąż coś gdacząc po swojemu. Jedynym który wydawał się być zadowolony był Maks. Non stop łaził od zbocza do zbocza, zbierał jakieś kamienie, jedne wywalał inne zabierał do wozu, a tam je mierzył, ważył, dźgał, kroił, cały czas coś bredząc o "wulkanicznym pochodzeniu skał" i "próbkach o rzadkiej czystości", "nietypowej morfologi" no i generalnie był równie zrozumiały jak Kel. Jedynym który choć przez moment się tym zainteresował był Schwert, "Jest w tym złoto?", spytał ale gdy usłyszał, że nie to zainteresowanie mu bezpowrotnie przeszło.


7 - 8.XI

   Zaczęło sypać śniegiem. Z początku niewinnie i bez problemu sobie radzili. Jednakopady nie ustawały ani na moment. Tuż po obiedzie 8.XI zerwał się wiatr i zwykły opad śniegu stał się baaardzo dokuczliwy. Śnieg, tym razem rozpędzony atakował ich twarzy a także bezlitośnie odnajdywał wszystkie szczeliny w ubraniach. Maks musiał zaniechać swojego kamieniarskiego zbieractwa. Wszyscy zamilkli i skupili się na walce z pogodą i utrzymaniu Wozu na drodze. A było to co raz trudniejsze. Zwłaszcza, że z powodu podróżowania dnem wąwozu i opadu śniegu podrózowali w półmroku. Niestety po jakiś 2-3 godzinach aura przemieniła się w noramalną, regularną śnieżycę. Dalsza podróż stawała się prawdziwą mordęgą. Jak im to Konrad wyjaśnił, to dlatego, że wiatr wiejący od południa wpada w wąską szczelinę Przełęczy, gdzie natrafia na próżnię i dlatego kumuluje swoją siłę. Poza wąwozem może być nawet dość znośnie ale póki są w jego obrębie muszą się z takimi atrakcjami liczyć. Jednak taki wiatr jak jest teraz nie powinien trwać długo. Najwidoczniej, gdzieś na południowych nizinach jest burza albo co. Jak się skończy to i w Przełęczy powinno się uspokoić. Czyli wychodziło, na to, że trzeba znaleźć jakieś schronienie aby przeczekać aurę. Zwłaszcza, że i tak niedługo miał zapaść wieczór. Tak im dorzadzał kislevski góral. Po zastanowieniu Nayah również wydało sie to sensowne. A gdy dwójka rangerów była zgodna reszta niespecjalnie co miała się kłócić. Zwłaszcza, że brzmiało rozsądnie.

   Podzielili sie na dwa zespoły i jeden obszukiwał jeden brzeg wąwozu a drugi dugi brzeg. Niestety nic sensownego nie mogli znaleźć. Wyglądało na to, że zwyczajnie będą musieli się rozbić na trakcie na noc. Właściwie zaczęli już się szykować. Ale Konrad, już prawie po ciemku, dostzregł kontur czegoś co wydało mu sie obiecujące. Chciał to sprawdzić jednak nie szło mu przekonać reszty nowych towarzyszy by dali z siebie jeszcze jeden wysiłek który faktycznie mógł się okazać próżny. Bo jak zapytał Schwert: "A niby czym ten kawałek zbocza różni się od poprzednich?". Konrad nie miał siły ani ochotu mu tego tłumaczyć nawet w piękny, słoneczny dzień a co dopiero teraz, w taką zadymkę. No i co miał powiedzieć temu wojownikowi o szalonym i niebezpiecznym spojżeniu? Że jest inna roślinność? Że skały się dziwnie układają? Że wzory kamieni układają się jakby tamtędy płyną strumyk? Że w pewnym miejscu... no cóż nic tam nie ma a więc normalnego zbocza takiego jak poprzednie również nie. Nie, zdecydowanie nie chciało mu sie tłumaczyć. Wiedział natomiast, że takich którym nie chce się zrobić jeszcze kawałka drogi do bezpiecznego schronienia często znajduje się dopiero na wiosnę jako zimowe bałwanki. A on miał zamiar dożyć następnej wiosny. Odwrócił się więc i samotnie podążył zagłębiając się w ciemność.

   Nayah słyszała całą rozmowę i też jej nie już nie chciało ruszać w śnieżną ciemność. Tu nie czuła się jak u siebie. Jej domeną były lasy a nie skaliste góry. Tak, tu czyła się zdecydowanie obco. Jednak gdy zobaczyła znikającą w mroku sylwetkę Konrada, zrobiło jej się głupio. Doskonale wiedziała co czuje człowiek, stawiający samotnie czoło sile natury. Po ciemku. Uświadomiła sobie, że gdyby nie było Kislevity pewnie ona musiała by zająć jego miejsce. Samotnie i po ciemku. Dlatego czym prędzej podążyła za nim zanim zgubi go w ciemnościach. Po drodze, zgarnęła jeszcze Kela którego Maks własnie obsztorowywał, że się na nic nie przydaje a ten w odpowiedzi burczał coś, jak to tylko on potrafił,wesoło i przepraszająco jednocześnie. Fajnie! Jak chłopakom przeszkadza ale jej i Konradowi taka chodząca góra mięśni przyda się na wsparcie. We dwójkę dogonili Konrada i już razem podążyli w milczeniu brnąc, po ciemku, przez śnieg i śnieżycę. Daleko nie zaszli. Okazało, się, że ich fart oraz doświadczenie Konrada zrobiły swoje. Faktycznie, we fragmencie zbocza, trochę nad poziomem dna wąwozu czerniła się ciemna plama, ciemniejsza od otaczającego terenu. Gdy podeszli bliżej okazało się, że jest całkiem nie mała. Przynajmiej wejście powinno być na tyle duże, że wóz Maksa powinien przejechać. Nie chcieli dłużej czekać. Wysłali Kela aby sprowadził resztę a sami chcieli już schronić się w środku.

   Gdy trójka zwiadowców opuściła okolice wozu pozostali odprowadzili ich wzrokiem i w duchu życzyli im szczęścia bo wspólna noc w wozie telepanym przez zawieję wcale im sie nie uśmiechała. Jednak szanse, że po ciemku coś znajdą były raczej marne. Zaczęli więc rozbijac obóz. Gdy do obozu wrócił sam Kel przez moment ich serca zdławiła mroźna ręka niepokoju i strachu, zwłaszcza o ich jedyną damę. Jednak brak śladów paniki czy gniewu i niezbryzgany posoką olbrzym dawał iskierkę nadziei. Niestety gdakał jak zwykle. Dzięki wspólnemu doświadczeniu w rozszyfrowywaniu mowy wielkoluda udało im się ustalić, że jednak znaleźli jakąś noclegownię. Zwłaszcza Maks był zadowolony, że będzie mógł zestajniować swoją chabetę. W końcu parę dni na tekiej pogodzie i bydle mogłoby wyciągnąć kopyta. Nie czekali dłużej ani chwili. Zebrali co mieli zebrać i podążyli za Kelem. Ten poprowadził ich do ciemniejącego otworu. A tam przeżyli zdziwienie, Konrad i Nayah zamiast szykować obozowisko w, chyba grocie, wciąż czekali przed wejściem. Na pytanie czemu nie są w srodku zaczęli oboje coś ściemniać i dukać. W końcu konrad nie wytrzymał presji i walnął prosto z mostu: "Bo wiecie... tam jest jakoś dziwnie..." rzekł niepewnie, "No dlatego i chcieliśmy poczekać na was." - dodała łuczniczka. "Właśnie, ja tam pierwszy nie wejdę!" - zaperzył się z wyjątkową jak na niego determinacja Konrad.

   No i powstało niewypowiedziane pytanie: Więc kto wejdzie pierwszy?

Wulfrik - 2011-01-20 13:11:07

Wulfrik zaczął coś mamrotać pod nosem a zielony bursztyn na jego szyi zaczął lśnić.
- Na wszystkie mechanizmy! Wulfrik! Ile razy ci mówiłem zebyś ostrzegał zanim zaczniesz czarować! - wrzasnął Maks po czym pośpiesznie ustawił swoje gogle. - No, już lepiej...
Wulfrik odwrócił głowę i wszyscy zobaczyli znów jego oczy błyszczące jak u kota. Ruszył przed siebie nie wypowiadając słowa. Dał znak tylko ręką by reszta podążała powoli za nim. Nayach jako jedyna zauważyła że poznokcie Wulfrika zamieniły się w długie szpony...

Doc - 2011-01-22 17:33:58

Więcej za dużo nie widzieli. Zauważyli tylko jak ich kolega znika w ciemności jaskini. Ponieważ wzrok im nie mógł już pomóc pozostały im inne zmysły. Jednak wciąż słyszeli tylko zawodzący, siekący śniegiem wiatr, czuli otępiający chłód przenikający przez ubrania. Generalnie z powodu śnieżycy i już prawie nocy widzialność ograniczała się do kilku kroków. Jednak po sam Wulfrik nie dawał żadnych śladów życia odkąd zniknął w jaskini. Nie wiedzieli ile czasu go nie ma jednak z powodu napięcitego oczekiwania jak i warunków w jakim przyszło im czekać wydawało im się strasznie długo. Zaczęli już nawet półgłosem planować coś w rodzaju ekspedycji ratunkowej. Konrad wraz z Maksem zaczęli nawet majstrować pochodnie. I wtedy powrócił Wulfrik. Był cały.

-Dobra, możemy tu przenocować, zmieścimy się wszyscy, nawet wóz i bydlę Maksa. - rzekł bursztyniak. Słowa i widok całego i zdrowego kumpla zdziałały cuda. Wszyscy raźno zabrali się do wprowadzenia wozu i własnych betów do środka. Przydały się świeżo zrobione pochodnie. W ich świetle mogli zobaczyć wnętrze groty. Miała podłóżny, jajowaty kształt, kilkanaście metrów długości i kilka szerokości. Faktycznie, jak dla nich, miejsca było aż nadto. Zaczęli się rozbijać na noc co im zajęło trochę czasu. Mieli problem z ogniskiem, głównie dlatego, że mieli niewiele drewna. Na szczęście Maks miał jakiś dziwny specyfik który wrzucony do ognia palił się długo i dawał ciepło. To ich poratowało. Musieli uprzątnąć trochę śmieci pozostawionych przez innych podróżnych. Najwyraźniej nie tylko oni obrali to mijsce za schronienie.

   Gdy ognisko było już rozpalone i zabezpieczone zajęli się przygotowywaniem posiłku a następnie jego konsumpcją. Po tym wszystkim zdecydowanie poprawiły się humory. Gdy dyskusja miała zwyczajowo leniwie zboczyć na luźne, niezobowiązujace poposiłkowe tematy wszystkich zaciekawił Wulfrik mówiąc krótko:

-Chodźcie, coś wam pokażę. - I ruszył w głąb jaskini. Zaciekawieni taką nagłą zmianą tematu ruszyli za nim. Daleko nie szli bo jaskinia obszerna nie była. Wulfrik poprowadził ich do jakiś drzwi. Były skryte w cieniu jak większość jaskini dlatego ich dotąd nie zauważyli. To były solidne, kamienne drzwi i były zamknięte. Nie miały żadnych widocznych klamek, zawiasów czy zamka. Były też napisy. Wulfrik był tak uprzejmy, że bez pytania przeczytał go niepiśmiennym towarzyszom:

-"Szanowni Goście, proszę o pozostawienie ścian i drzwi w spokoju. Ewentualny wandalizm zmusi mnie do podjęcia zdecydowanych działań odwetowych. Strażnik." - Napis był wykonany czarną farbą i starannym, ładnym pismem tuż nad kamiennymi drzwiami. Nie dało się go niezauważyć. Byli skonsternowani, nie spodziewali się czegoś takiego w jakiejś przypadkowej jaskini na trakcie. Dobił ich tym razem Maks.

-Słuchaj Wulfrik, czy mi się wydaje czy ten napis jest jakiś dziwny?  - Spytał bursztyniaka, chociaż widać było, że jest całkiem pewny, że nie jest to zwykły napis.

-No, jest zrobiony magicznie. - Burknął Wulfrik. No i wyjasniło się czemu bursztyniak wyszedł z jaskini taki ponury i był taki przez całą kolację. Nikt tego nie był do końca pewny bo co dziwnego w tym, że siedzi i milczy? Wszyscy już się przyzwyczaili. A jednak czuli przez skórę, że coś jest nie tak, teraz było wiadmo co. To, że mają doczynienia z magią całkowicie zepsuło im nastrój. Nayah splunęła aby odegnać złe moce, Konrad zaczął pocierać metalowy guzik na szczęście, Kel o coś się dopytywał tylko Schwert się awanturował i wyrzucał Wulfrikowi, że powinien powiedzieć im od razu po wyjściu z jaskini. Jego zdaniem taki zwiad był całkowicie nieprofesjonalny poza tym nie wiadomo czy są tu bezpieczni.

-Wulfrik i Maks byli jednak zgodni, że sama jaskinia jest dość zwyczajna pod względem zagrożenia magicznego i raczej nic im nie grozi. Jeśli coś by było to raczej za drzwiami a te póki co były zamknięte. Jednak był jeszcze drugi napis. Właściwie wiadomość. Wyglądała jak zapisana kartka papieru przyklejona do ściany jaskini. Jednak magister i były magister od razu ostrzegli, że to też jest magiczne i na zwykłe środki zniszczenia czy próby oderwania od ściany po prostu nie podziałają. Wiadomość na kartce była teleż krótka co tajemnicza.:

-"Drogi uczniu, tu rozpoczyna się twoja droga. Jeśli dotrzesz aż do końca, zaliczysz test. Pamiętaj, by mieć stale moją różdżkę! B." - Dziwne.

   Trzecim ciekawym elementem było jakieś ustrojstwo obok framugi. Było po prawej stronie mniej-więcej na wysokości piersi. Wyglądało na jakiś zestaw klawiszy z jakimiś symbolami. Maks natychmiast przypadł do mechanizmu i zaczął go studiować. Po chwili był już pewien.

-Tym na pewno otwiera się drzwi! - oznajmił radośnie. I było po chłopie. Kompletnie zapomniał o podróży, śnieżycy, jaskini czy magicznych zagadkach. Rozwiązanie łamigłówki kompletnie go pochłonęło. W ogóle przestał reagować na jakiekolwiek bodźce zewnętrzne.

-Eeee, słuchaj, na pewno chcesz to otworzyć? Może tam coś jest? No wiesz... Coś złego... - Spytał z trwogą w głosie Konrad. No ale inżynier go nie słuchał.

-Słuchajcie a może jest tu jeszcze coś takiego? - rzuciła rozsądnie Nayah. No faktycznie niegłupio byłoby sprawdzić. Co prawda Wulfrik gwarantował, że innych drzwi czy otworów nie ma jednak i tak chcieli obejrzeć jaskinie sami. Każdy pobrał jakąś pochodnię z ogniska i zaczęli łazić po jaskini. Faktycznie, tak jak mówił bursztyniak żadnych sensacji nie znaleźli. Jednak znaleźli mnóstwo grafiti i prymitywnych rysunków wykonanych głównie kredą lub węglem z ogniska. Większość była banalna w stylu: "Tu byłem" z datą i imieniem". Oglądanie i czytanie tego było nawet ciekawą rozrywką. Jescze ciekawsze było ogladanie jak Kel zaczął jakimś węglem bazgrać coś na ścianie. Ku zdumieniu reszty okazało się, że nawet zgrabnie mu to wychodzi. Tylko Schwert zajął się na poważnie przeszukiwaniem jaskini. dzięki czemu odkrył, że ktoś obozował w tej jaskini parę dni temu. Co do ilości osób nie był całkiem pewny ponieważ kręcąc się wcześniej po jaskini zadeptali większość śladów.

-Hej! Sprawdźcie jaka jest ostatnia data na tych napisach! - krzyknął łowca nagród. No faktycznie to mogło im coś pomóc. Po jakimś czasie znaleźli chyba najświeższy wpis: "Witamy w krainie, gdzie Miranor zginie.
Lenkar." i data sprzed paru dni. Dziwne. Zastanawiali się kim ci dwaj mogli by być i o co tu poszło. Najwyraźniej ktos tu do siebie nie pałął miłością jednak żadnych śladów walki czy ciał nie znaleźli. Naprawdę dziwne.

-Mam! - Dobiegło ich tryumfalny okrzyk Maksa z drugiego końca jaskini który został sam wciąż mozoląc się nad mechanizmem. Praktycznie od razu potem dobieg ich potężny, wzmocniony jaskiniowym echem, odgłos sunącego kamienia który jednak prawie od razu ustał. Zamarli przez moment a potem rzucili się w stronę Maksa i drzwi. Gdy dobiegli zastali rozpromienionego dumą inżyniera a za nim zionęła czarną czeluść nowootwartego korytarza. No faktycznie zrobił co mówił: otworzył drzwi.

-Chcecie wiedzieć jak to zrobiłem? - rzudził inzynier i nie czekając na odpowiedź od razu zaczął się puszyć. - No więc to było proste, to symbole które oznaczają...

-Co ty zrobiłeś?! Natychmiast to zamknij? - bezceremonialnie i z wyjątkową jak na niego odwagą przerwał mu Konrad. Maks się trochę speszył i obruszył. Oczekiwał czegoś w stylu wdzięczności czy gratulacji a nie czegoś takiego. Reszta najwyraźniej się wahała jednak było widać, że konradowa nerwowość granicząca z paniką nie podziałała na nich budująco.

-Hej, myślicie że jest tam złoto? - rzucił niezobowiązująco Schwert.

-Tam na pewno jest śmierć i potwory! - rzucił w odpowiedzi Kislevita.

-Kel niewiadomo co na pewno powiedział ale sądząc z oczywistych ruchów wokół oręża był chętny zmierzyć się z nimi.

-No nie wiem czy powinniśmy tam wchodzić, tu pisze coś o różdżce a żadnej nie znaleźliśmy. - Mryknął Wulfrik.

-Pisze też, że jeżeli nic nie będziemy rozwalać to wszystko będzie dobrze a jakw szystke zamki są tak proste to dam se z nimi radę bez rozwalania. - odrzekł Maks.

-A ja bym się wyspała i poczekała do rana. Rano zdecydujmy co z tym zrobić - rzekła pragmatycznie Nayah.

Konrad - 2011-01-29 12:50:38

Ognisko powoli przygasało, syci i rozgrzani wszyscy położyli się spać. Po wygodnym spaniu w karczmie jaskinia nie służyła chyba nikomu.

Przed świtem zaczęło potężnie wiać i padało tak, że zanim na dobre wzeszło słońce, nie było widać w ogóle drzew po drugiej stronie traktu. Ktokolwiek się budził - wstawał i gapił się na ten widok. Biel. Przenikliwy chłód i szum wiatru. Konrad, którego braku wszyscy jakoś nie zauważyli, wszedł do jaskini oblepiony śniegiem jak bałwan, z wielkim pękiem chrustu i gałęzi na plecach.
Konrad zdał sprawę: "Napadało śniegu do kolan. Jeżeli dziś nie przestanie padać, możemy zostawić tu wóz i wrócić skąd przyszliśmy na piechotę. Jeżeli będzie padało - nie ruszymy się stąd w ogóle, aż pogoda się poprawi. Możemy równie dobrze zejść na dół. O ile oczywiście mamy czym sobie poświecić".
Wszyscy rozgrzali się przy ogniu, spalili wszystko to, co przyniósł Konrad, poza pękiem świerkowych gałęzi.
Nie padało już tak mocno.
Konrad, dokończywszy pić coś co przyniósł sobie z lasu i zaparzył, zapytał w końcu: "To jak? Wracamy i ryzykujemy zamarźnięcie? Pogoda jest jakaś taka niepewna... Jedziemy dalej? Schodzimy na dół?"

Doc - 2011-01-30 01:18:28

9.XI

   To było całkiem dobre i sensowne pytanie. Faktycznie będąc najedzonymi, w suchej ale oświetlonej ogniskiem jaskini można było zapomnieć o pogodzie na zewnątrz ale ona nie zapomniała o swoich obowiązkach.  Wyszli przed wejście by na własne oczy zweryfikować słowa Kislevity.

   Na zewnątrz, przywitała ich zdumiewająca cisza. Było to spowodowane bezwietrzną pogodą. Wrażenie było niesamowite, zwłaszcza z wiatrzyskiem jaki wiał ostatnio czy wręcz burzą śnieżną jaka była wczoraj. Słoneczko raźno i wesoło przebijało się przez krystalicznie czyste powietrze. Jednak było to typowe, Urlykowe słońce nie dające za wiele ciepła. Mimo flauty było mroźno. Śniegu też napadało całkiem sporo. Nie była to warstwa uniemożliwiająca dalszą drogę jednak na pewno czyniła ją bardzo ciężką. Na dłuższą metę wręcz morderczą. Upewnili się o tym gdy z trudem łazili po okolicy by wygrzebać materiał na ognisko lub ewentualnie pochodnie. Wrócili do środka.
   
   Wewnątrz z powodu wygaśnięcia wczorajszego ogniska, znów było ciemno i zimno. Szybko jednak rozpalili je ponownie i zaczęli szykować śniadanie. w trakcie posiłku i po nim cały czas się naradzali co począć dalej. aby pomóc sobie w powzięciu decyzji przejrzeli swoje bety. Dzięki imperialnym magazynom byli całkiem nieźle wyposażeni i na podróż do podziemi i na powrót na trakt. Mieli i liny i lampy i zapas oleju i wóz i podmarzniętą kucową chabetę i cały trakt do odśnieżania jeśli by się zdecydowali na wyjazd z jaskini. Konrad twierdził, że lepiej dzień, może dwa odsapnąć w jaskini. Póki co jest bezpiecznie i nie grozi im zasypanie. W końcu podróżowali już parę dni i dała się ona im we znaki. Zwłaszcza dwa ostatnie dni. Niby byli grubo opatuleni ale jakoś tak nigdy nie mogli się do końca rozgrzać, nawet w wozie. A w jaskini przynajmniej sucho było i wiatr tak nie szarpał ciałem.

studio kopiowania mokotów https://paletympm.pl/ śmieszne dowcipy zaproszenia-slubne-za-1-zl.eu