O K M F

Ostródzki Klub Miłośników Fantastyki


  • Index
  •  » Sesje
  •  » Przeludium do przygódki Dominika - poznajmy się

#16 2010-10-24 01:08:56

Doc

Użytkownik

Punktów :   

Re: Przeludium do przygódki Dominika - poznajmy się

No więc mimo, że ociągali się jak mogli w końcu nadszedł czas by wyruszyć. Zaprzęgli, więc starą kucową chabetę Maksa do wozu, na sam wóz załadowali swoje bety i zaczęli zbierać się do wyjazdu.

Dodatkowo "na koszt firmy" otrzymali prowiant dla siebie i kuca na drogę więc przynajmniej z tym nie było problemu. Te zimowe kurty i płaszcze które otrzymali na drogę były niewygodne ale darmowe i sprawiały solidne wrażenie. Te paręnaście kocy, derk i pledów jakie dodatkowo otrzymali do upchnięcia w wozie i tak zatłoczyło skromną przestrzeń wozu ale z takiego prezentu byli radzi.

Cieszył, też serce i dumę awans jaki wręczył im kapitan Reinhart czyli patenty na kaprala milicji. Okazało się, że były już na stanicy od jakiegoś czasu ale mieli je otrzymać przed świętami czyli tradycyjną w Imperialnej Armii porą na tego typu uroczystości. No ale skoro jadą, i jak to lapidarnie określił ich zwierzchnik: "No i jak tam byście utknęli po drugiej stronie gór to moglibyście nie zdążyć..." to zostały im wręczone teraz, praktycznie w biegu i pośpiechu. Przyglądali się dyplomowi kapralskiemu. Duży zawijany w kopertę papier, z odpowiednimi pieczęciami, zamaszystymi podpisami, herbami itd., no wyglądał jak każdy, porządny, imperialny dokument wyglądać powinien. A w nim stało wyraźne nabazgrane, że każdy z nich został mianowany kapralem Imperialnej Milicji. Na ludziach z papierami, czyli Maksie i Wulfriku może i nie robiło aż tak oszałamiającego wrażenia jak na reszcie. Ale nawet oni odczuwali takie specyficzne, przyjemne ciepełko jakie zawsze ludzie odczuwają gdy ich trud i wysiłek ktoś zauważy i doceni. Przez chwile w oddziale świeżo mianowanych kapsli panowała, swego rodzaju nawet uroczysta cisza. Każdy na swój własny, prywatny sposób cieszył się sukcesem i na swój prywatny sposób oglądał patent i miętolił szarfę.

Kapitan Reinhart świetnie to rozumiał bo nie przerywał im tej chwili radości. Ale zupełnie nie kwapił się z tym Kel. Wyczuł on bez problemu, że jest świadkiem czegoś ważnego ale raczej mgliście się orientował czego. No i zarządał wyjaśnień. W charakterystyczny dla siebie sposób. -Tylko niech ktoś mu powie, że tego laku się nie je a szarfą się nie podciera mrukną przyjaźnie na odchodne kapitan. Wszyscy ryknęli śmiechem. Częściowo ze słów oficera a częściowo wreszcie dając upust radości z powodu awansu. Do jasnej cholery! może i czeka ich, ciężka, właściwie zimowa przeprawa przez góry ale do cholery jasnej! przecież dadzą radę no nie? Mają sprzęt na zimę, prowiant, zapasy do tego przecież nie są durnymi kretynami bez doświadczenia no nie!? Nie takie rzeczy się robiło. W końcu Schwert umie zgadać tak, że ogłupi każdego, dzięki Nayah z głodu nie zdechną, Maks robi takie ustrojstwa co to straszą samym wyglądem a czasem coś normalnego naprawi, Wulfrik w końcu jest magiem co mówi samo za siebie a Kel ma taki wygląd, że nawet lać specjalnie nie musi, wystarczy, że jest w pobliżu. No kurde, co może im się stać!?

Popatrzyli ciut cieplej i bardziej optymistycznie na czekające ich zadanie i podróż. No może i będzie ciężko ale dadzą radę! Popatrzyli jeszcze raz na swoje patenty i szarfy. Pierwsza dostrzegła to Nayah. Uśmiech zamarł na jej wargach. Zobaczyła drobniutki, delikatny płatek śniegu. Opadł bezszelestnie i subtelnie na szarfę i natychmiast zniknął, pozostawiając po sobie prawie niewidoczny, wilgotny ślad. Targnieta pierwotnym odruchem Nayah spojrzała w niebo. Długo sama nie patrzyła. Towarzysze właściwie od razu zauważyli jej nagłe umilknięcie i podążyli za jej wzrokiem. I ujrzeli to wszyscy. Brudne, stalowo ciężkie chmury wisiały tuż nad ziemią. Wyglądały na zbyt ciężkie by unosić sie w powietrzu. Zupełnie jakby lada chwila, niczym gigantyczne, prehistoryczne bestie, miały upaść na ziemię i zmiażdżyć wszystko pod sobą. Ale póki co broczyły jeno miliardami drobniutkich, delikatnych, śnieżnych płatków.

Pierwszy otrząsnął się Maks: -No dobra, kto mi pomoże przy pakowaniu?

Offline

 

#17 2010-11-22 18:47:43

Doc

Użytkownik

Punktów :   

Re: Przeludium do przygódki Dominika - poznajmy się

Dłużej nie było co zwłóczyć. Wyruszyli z fortu jeszcze tego samego dnia. Początkowo wyglądało, że aż tak strasznie nie będzie. Śnieg co prawda luźno prószył ale nie było to nic poważnego. Ot początkowo to nawet nie miał sił się na ziemi utrzymać i topił się od razu. Nawet jak gdzieś w okolicach trzeciej godziny przestał padać to zaledwie gdzieniegdzie, w zagłębieniach terenu, pozostawił po sobie brudnawe śniegowe łachy.

    Jednak pierwszej nocy spędzonej poza ciepłymi zabudowaniami fortu odczuli pierwszy, prawdziwie mroźny oddech Urlyka. Już w dzień było nieprzyjemnie z tą nieprzemijającą szarówką i temperaturą kilku stopni powyżej zera. W nocy szarówka zniknęła i zastąpiła ją złowroga ciemność a temperatura spadła do kilku stopni poniżej zera. W takim otoczeniu nikomu nie chciało się wyłazić poza obręb światła dawanego z ogniska.

   Sama podróż też była męcząca. Okazało się, że wóz Maxa ma jednak ograniczoną pojemność. Ok, był przestronny, wygodny i miał sporo miejsca luzu ale na jedną osobę, czyli Maxa. Max, projektował wnętrze z myślą o swobodnym mieszkaniu, podrużowaniu i pracowaniu w nim i było to widać. Na pewno nie projektował go do przewozu kilku osób, ich bagaży i jeszcze całych bambetli prowiantu, paszy i innych zasobów. Generalnie było ciasno i niewygodnie. Nawet jak w trakcie podróży dwóch pechowców musiało siedzieć na koźle to pozostała trójka i tak była ściśnięta między bety jak śledzie w beczce.

   Podróżowali już w takim składzie ale było to w lecie, czy raczej nie-w-zimie. Automatycznie było mniej męczące, bo z wozu korzystało się tylko gdy komuś nie chciało się leźć, ktoś się struł, był chory czy ranny. Czyli z wnętrza wozu korzystało się w razie potrzeby a nie z konieczności. No i w leci nie musieli się ubierać tak grubo i człowiek z natury czuł się lżejszy i mniej skrępowany ekwipunkiem.

   Maks odczuwał dość naturalną irytację gospodarza niejako z przymusu goszczącego swoich gości. Ok lubił swoich towarzyszy ale wkurzał się za każdym razem gdy tylko zajrzał do wnętrza wozu: no ilekolwiek i jakkolwiek by nie prosił, wrzeszczał czy tłumaczył no zawsze zastawał coś poprzestawiane. Irytujące. Wśród reszty jego towarzyszy bezwzględne pierwszeństwo w kolejce do okupacji zawsze miał Tron czyli fotel medyczny. Żadne tłumaczenia nie pomagały, że to nie jest zabawka, że delikatne, że skutki uboczne, no nic nie pomagało. Towarzysze już jakiś czas temu zorientowali się, że Tron, jak sami go nazwali, jest, świetnym i wygodnym miejscem do siedzenia, z prawie leżeniem włącznie. Brak jakichkolwiek przykrych przygód o jakich straszył Maks, powodowało, że przestali jego przestrogi brać poważnie. Więc ilekroć Maks zaglądał do wnętrza wozu, niezmiennie zastawał kogoś wylegującego się na tym precyzyjnym i delikatnym urządzeniu.

   Pierwszy nocleg "poza domem" przebiegł dość swobodnie aczkolwiek atmosfera była ponura. Po cichu już każdy z nich zdołał sie jakoś przyzwyczaić do nocowaniu w łóżkach w ogrzewanych budynkach. Taki "powrót do natury" był dość niewygodny. No może Wulfrikowi najmniej to przeszkadzało ale, że on był rozmowny jak zwykle to nie wpłynęło to zasadniczo na morale drużyny. Tak więc cały wieczór a potem poranek upłynął w atmosferze powszechnego narzekania, marudzenia i zrzędzenia.

   Drugiego dnia praktycznie od razu po wznowieniu podróży zaczęły się schody, a właściwie podjazd. Okolica coraz bardziej zaczynała się wznosić, zaczynało się właściwe podejście do Przełęczy Czarnego Ognia. Może mroźniej się nie zrobiło niż wczoraj ale odczuwalnie wzmógł się wiatr, przez co warunki na dworze zrobiły się jeszcze bardziej nieprzyjemne.

   Pewien moment grozy przeżyli gdzieś przed południem gdy bez żadnej zapowiedzi wóz wpadł w poślizg i zaczął zsuwać na pobocze. Maks i Wulfrik którzy akurat byli na koźle przeżyli tracha tylko częściowo: przynajmniej widzieli co się dzieje. Pozostała zaś trójka przebywająca wewnątrz wozu nagle po prostu poczuła, że się wóz sunie bokiem a oni wraz z nim. I w pełni przerzyli ten przerażająco-wkurzający moment gdy wiesz już, że dzieje się coś złego ale nie możesz nijak się przed tym obronić. Na szczęście skończyło się bez większych strat. Wóz zasunął co prawda rufą w przydrożny rów ale na tym się skończyło. Wewnątrz wozu pospadało co prawda większość ruchomych maneli, towarzystwo najadło się strachu i paru siniaków ale nic poważniejszego się nie stało. Wspólnymi siłami i przy ewidentnej pomocy dwóch głównych koni pociągowych drużyny czyli Kela i maksowego kucyka, udało się im wyciągnąć wóz na prostą.

   Jednak terapia szokowa podziałała dość pozytywnie. Wreszcie wzięli się w garść. Ustalili, że jedna osoba będzie "macać drogę" parenaście metrów przed wozem. Na koźle są zawsze dwie osoby z czego pilot zajmuje się głownie lustrowaniem okolicy. Niestety okazało się, że warunki są coraz cięższe i zwłaszcza fucha macacza drogi była dość ciężka. Dlatego ustalili, że będą pracować w trybie zmianowym, każdy więc przebywał 2-3 godziny na dworze jako macacz, pilot lub woźnica i mniej więcej drugie tyle odpoczywał w ciepłym i przytulnym wnętrzu wozu.

   Okolica co raz bardziej nabierała cech "górskości". Góry, świetnie widoczne już z fortu, teraz zdawały się jeszcze większe. Tego drugiego dnia śnieg z przerwami padał już przez mniej więcej połowę dnia. Ponadto tu jeśli jakieś łachy były to te niezakryte przez śnieg. W połączeniu może z niespecjalnie silnym ale ciągłym wiatrem na dłuższą metę dawało się we znaki. Reszta towarzyszy nie zwróciła na to uwagi ale po gadce Wulfrika i Nayah zorientowali się, że las który ciągnął się po obu stronach drogi zmienił się. Był bardziej zielone. Żałosne resztki, uschniętych, przemarzniętych liści z każdą godziną drogi ustępowały pola świeżym i wiecznie zielonym igłom. Tak, tego drugiego dnia poczuli, że naprawdę zaczynają wkraczać w góry.

   Trzeci dzień był pod względem terenu jeszcze gorszy. Tu już normalnie musieli brnąć, przez litą warstwę śniegu. Nie była ona głęboka, ot, tak po kostki, ale była. Samym swoim istnieniem spowalniała i utrudniała podróż. Ponadto znacznie utrudniała pracę macaczowi który nie widział podłoża i naprawdę już musiał zdać się na macanie. Trzeciego dnia w otaczającym lesie przewaga iglaków była niepodważalna. Opady śniegu były może nawet i mniejsze niż wczoraj ale za to zauważalnie wzmógł się wiatr i spadła temperatura. Zrobiło się normalnie zimno.

   Czwarty i piąty dzień były podobne. Czwartego las odbił od drogi ustępując pola odkrytemu terenowi. Goły stok góry pokruty był większymi i mniejszymi kamulcami. Gdzieniegdzie prześwitywały fragmenty ciemnobrunatnej gołej skały. Powietrze stało się bardziej "rześkie" czyli mroźne i suche. Tu prawie z miejsca jakby kto dosypał skałom śniegową repetę. Śniegu było po kolana. To już nie była podróż tylko ciężkie przebijanie się przez śniegową barierę. Wszyscy mieli co do roboty. W najcięższych momentach w ruch musiały pójść łopaty, przezornie wydane im z armijnych magazynów. Nad nimi górowały dwa potężne stoki górskie. Gdzieniegdzie widać było sączący się z nich ciemny dym. Część stoków która była zbyt stroma by pokrył ją śnieg, czerniła się pysznie nad ludzkimi drobinkami położonymi hen, w dole. A między nie wrzynała się dolina. Mieli jednak niewiele czasu na podziwianie widoków. Nawet jak droga nie sprawiała większych kłopotów wszyscy pozostawali czujni i nerwowi. W końcu już ewidentnie byli w górach, a wszyscy słyszeli co się kręci bezpańsko po górach, no właściwie wszystko od jakiś uciekinierów i banitów po trolle i olbrzymy. No niewesoła okolica. Pod koniec piątego dnia stanęli na bezpośrednim podejściu do samej doliny. Byli u północnych wrót Przełęczy Czarnego Ognia. Wedle obliczeń Maksa w lecie, drogę od wyruszenia z fortu pokonaliby w 3-4 dni a na równinach taką to może i nawet w 2 dni.

   Trzeci dzień b

Offline

 

#18 2010-11-23 20:21:40

Doc

Użytkownik

Punktów :   

Re: Przeludium do przygódki Dominika - poznajmy się

Pod koniec piątego dnia dotarli do ostatniej ostoi cywilizacji w tej górskiej dziczy. A mianowicie ufortyfikowanego ni to zajazdu ni to klasztoru prowadzonego przez sigmaryckich braci zakonnych. Pierwszy raz od wyruszenia z fortu mogli spędzić noc nie gnieżdżąc się na sobie nawzajem. Każdy dodstał osobną celę a w nim samotne łóżko. A właściwie pryczę, bo warunki były faktycznie mnisie. Jednak w porównaniu do standardów nocowania w wozie i tak było dla nich full miejsca i wygody.

   Zwłaszcza, że jak i cały czas od rozpoczęcia podróży, konkurencji na drogach specjalnie nie było. No bo kto normalny podróżowałby po górach u progu zimy? W samym zajeździe też tłoku nie było. Właściwie to był tylko jakiś pojedynczy podróżny który przybył tego dnia od strony Księstw i jakaś rodzina która podróżowała wozem, też z Księstw do Imperium. Poza tym pustki.

   Sam zajazd sprawiał solidne wrażenie minifortecy. Co prawda jakiemuś większemu orczemu Łaaa! szans sprostać nie mógł jednak lękać jakiejkolwiek "zwykłej" bandy czegokolwiek się nie musiał. Sama obsługa też sprawiała solidne wrażenie. Obsługę stanowili co prawda "zwykli" mnisi, ot tacy co to się modlą całymi dniami i księgi przepisują. jednak za straż klasztoru stanowili już bracia z jakiegoś sigmaryckiego zakonu. Ci sprawiali solidne wrażenie i ich obecność nie zachęcała do jakichkolwiek burd.

   Sam wjazd do klasztoru odbył się już na styku dnia i nocy. Strażnicy po wpuszczeniu ich za mury wrócili do swoich zajęć. Chociaż było widać, że na Wufrika, który obwieszony swoimi totemami i trofeami wyglądał zdziebko dziko patrzyli podejżliwie. Ale to i tak nic z porównaniu do wrażenia jakie wywarł na nich Kel. Było widać, że strażnicy, najchętniej nie wpuszczaliby go w obręb murów. Jednak szybko i sprawnie zostali przejęci przez służbę braciszków i do dalszych spięć nie doszło.

   W środku, przede wszystkim było ciepło, co wszyscy powitali z ulgą. Co więcej, duży ciepły kominek, drewniane wnętrze i specyficzny półmrok jaki dawały rozstawione lampy i ów kominek, sprawiały naprawdę przytulne wrażenie. Zwłaszcza dla kogoś kto przez ostatnie dni się namarzł, namókł i nachodził po śniegu. Posiłek był świetny. Najlepsze było w nim to, że w przeciwieństwie do posiłków podróżnych, nikt z nich nie musiał go przygotowywać ani później nie szorować garów.

Offline

 

#19 2010-11-23 20:32:54

Doc

Użytkownik

Punktów :   

Re: Przeludium do przygódki Dominika - poznajmy się

Na miejscu, prócz tego, że dają tu całkiem niezłe wino, dowiedzieli się, że że sama droga przez Przełęcz Czarnego Ognia powinna im zająć ok 5-7 dni. Warunki jak na tą porę roku są dość dobre. W końcu dał radę przejechać i samotny konny i wóz. Śnieg co prawda zalega drogę ale nie jest nie do przebycia. Jednak w górach jak to w górach, nie wiadomo jak długo taka pogoda się utrzyma, dlatego powinni się nie ociągać z podróżą.

Offline

 

#20 2010-11-30 14:11:20

Konrad

Nowy użytkownik

Punktów :   

Re: Przeludium do przygódki Dominika - poznajmy się

Zmierzchało już, kiedy do karczmy wszedł szczupły mężczyzna, wyglądający na pierwszy rzut oka na myśliwego albo zwykłego szwędacza.
Karczmarz podszedł do niego, pogadali chwilę, umówili się na ciepły obiad i nocleg, w końcu, oboje zadowoleni z targu podali sobie ręce. Karczmarz zabrał dwa zające i wskazał mężczyźnie miejsce przy stole. Ten zawahał się przez dłuższą chwilę. Powoli doprowadził swój ubiór do porządku, co chwilę zerkając w stronę długiej ławy, przy której siedzieli podróżujący przez góry goście. Z wzajemnością.
W końcu, mimo iż był wyraźnie speszony i mocno nieśmiały, podszedł.
- Państwo jedziecie przez góry, prawda? Widziałem ślady... Bo ja... ja też...
- Chodź, siadaj, rozgrzej się.
Nieznajomy rozpiął płaszcz, wszystkim w oczy rzuciła się błyszcząca zapinka, kontrastująca z całą resztą ubioru mężczyzny -: raczej znoszonego i przydużego - i z obecnością tobołka zrobionego ze zwiniętego w rulon koca, przytroczonej do niego małej kuszy i paru innych  drobiazgów.
- Więc, chcesz nam towarzyszyć? Jak masz na imię?
- Jestem Konrad, Konrad Hiermanowicz. Tak, chciałem przebić się przez góry, teraz, zimą, trochę strach samemu. Niedźwiedzie już śpią po gawrach, ale wilki - trochę strach...
- I zimno!
- Oj, do dużego mrozu trochę jeszcze brak, toć zima zaczyna się dopiero.
- No jak to?
I tu Konrad, ze szklanką trunku i misą ciepłej, pełnej mięcha zupy zaczął opowieść. Wszyscy mieli okazję przyjrzeć mu się uważnie. Był młody, chudy, mówił z bardzo wyraźnym akcentem, silącą się na imperialność mieszanką kislevicko-wiejsko-góralską. Powoli, z licznymi przerwami na mlaskanie i nieco nieśmiale mówił: “Aj, toć ja spod Połotska jestem, spod gór, tam to dopiero potrafi mróz trzasnąć! Jednego dnia jasno, czysto, ciepło, a na drugi dzień nawali tyle śniegu, że drzwi chałupy nie idzie uchylić, przez okno trza wyłazić, śnieg odgarniać, o kierdel zadbać. Nie, ja się takich mrozów, jak te, nie boję. Rok już podróżuję - za robotą i za przygodami, i, naprawdę, rok temu  było znacznie zimniej. A śnieg? No może nie jest przyjemnie jak za kołnierz zaleci, ale za to tropić łatwiej i zwierzynę da się wypatrzyć z daleka”.
Resztę wieczoru wszyscy spędzili na rozmowach, planach, Konrad, nieco już podchmielony i wyraźnie wymęczony, próbował nawet zabawiać towarzystwo grą na drumli, jednak bez większego powodzenia.

Offline

 

#21 2010-12-01 00:37:49

Doc

Użytkownik

Punktów :   

Re: Przeludium do przygódki Dominika - poznajmy się

Z nowym biesiadnikiem gadało się całkiem sympatycznie, zwłaszcza po paru kolejkach grzańca. Jednak podróż, przytulne ciepełko, syty brzuch i lekko zawiane łebki zrobiły na wszystkich swoje. Mimo buńczucznych deklaracji, że będą bawić się do białego rana, dość prędko pokonało ich zmęczenie i senność więc towarzystwo stopniowo wykruszało się i zalegało na swoich pryczach. Ich wspólną, niewypowowiedzianą, myślą błąkającą się już bardziej na granicy snu niż jawy była ta pocieszająca myśl wszytkich wędrowców świata, we wszystkich czasach i krainach: jak dobrze się bezpiecznie przekimać.

    Rano wstali bez większych problemów, w końcu wczoraj nie mieli sił zabalować na tyle by mieć jakieś specjalne problemy, choć pozwolili sobie sami pospać te godzinę, dwie dłużej niż normalnie. W końcu nie wiadomo kiedy będą mieli następną okazję no nie? Komplet zebrał się przy śniadaniu. Śniadanie trochę się przeciągało bo jak nawet ktoś kończył to akurat ktoś dochodził i tak ponownie zaczynał się rytuał porannego spożywania posiłku, codziennych rannych rozmów, zrzędzenia, narzekania na pogodę, rozkazy, rzucania drobiazgami w Maksa, przekomażania się kto wczoraj więcej się napracował, no i tak, gdzieś przy okazji co robimy dzisiaj.

     Wszyscy widzieli jak podróżna rodzina spakowała swoje manatki i wyruszyła w dalszą drogę na północ i w dół, ku Imperium. Życzyli sobie nawzajem szczęśliwej podróży, widzieli jeszcze jak znikają za bramą zajazdu. Co do kuriera to gdy wstali już go nie było, wujechał jak jeszcze było ciemno. Ot służba nie drużba... Po cichu mu współczuli ale sami byli zadowoleni, że nie mają aż tak napiętego grafiku. No ale jednak jakiś grafik mieli. Nie było co dłużej zwlekać, musieli zbierać bety i szykować się do pokonania Przełęczy.

Offline

 

#22 2010-12-23 01:10:53

Doc

Użytkownik

Punktów :   

Re: Przeludium do przygódki Dominika - poznajmy się

6.XI

   Nie było co zwlekać, zaczęli pakować bety po czym ruszyli w dalszą drogę. Teraz zaczynała się właściwa przeprawa przez góry. Wiedzieli już skąd nazwa Przełęczy: Czarnego Ognia. Nad nimi, po dość stromych stokach, po obu stronach traktu wznosiły się góry. Sam trakt biegł dnem wąwozu przecinającego pasmo niczym olbrzymia blizna na ponadczasowym cielsku gór. Na dnie wąwozu wciąż dominowały ciemne, prawie czarne skały. Roślinności prawie nie było. Natomiast w górnych partiach stoków jakie widzieli już bezwzględnie dominowała biel śniegu. Kontrast bieli i czerni był uderzający. Gdizeniegdzie natykali się na dym sączący się między skałami. Ale jak się dowiedzieli w zajeździe, było to zjawisko normalne i stałe o każdej porze roku.

   Humory im dopisywały średniawo. Co prawda brak złych wieści był dobrą wiadomością jednak wyczuwało się między nimy niemy niepokój. Konrad wciąż ponuro zerkał na stoki wzgórz i straszył opadającymi lawinami które ich pogrzebią. Schwert zrzędził, że podążają drogą która aż prosi się o zasadzkę. Nayah popędzała wszystkich bo chciała zdążyć przeprawić się przez Przełęcz zanim Urlyk sobie o nich przypomni. Jedynie Kel, Wulfrik i Maks zachowywali się jako tako. Wulfrik był po prostu gadatliwy jak zwykle a Kel zachowywał się niefrasobliwie, też jak zwykle wciąż coś gdacząc po swojemu. Jedynym który wydawał się być zadowolony był Maks. Non stop łaził od zbocza do zbocza, zbierał jakieś kamienie, jedne wywalał inne zabierał do wozu, a tam je mierzył, ważył, dźgał, kroił, cały czas coś bredząc o "wulkanicznym pochodzeniu skał" i "próbkach o rzadkiej czystości", "nietypowej morfologi" no i generalnie był równie zrozumiały jak Kel. Jedynym który choć przez moment się tym zainteresował był Schwert, "Jest w tym złoto?", spytał ale gdy usłyszał, że nie to zainteresowanie mu bezpowrotnie przeszło.


7 - 8.XI

   Zaczęło sypać śniegiem. Z początku niewinnie i bez problemu sobie radzili. Jednakopady nie ustawały ani na moment. Tuż po obiedzie 8.XI zerwał się wiatr i zwykły opad śniegu stał się baaardzo dokuczliwy. Śnieg, tym razem rozpędzony atakował ich twarzy a także bezlitośnie odnajdywał wszystkie szczeliny w ubraniach. Maks musiał zaniechać swojego kamieniarskiego zbieractwa. Wszyscy zamilkli i skupili się na walce z pogodą i utrzymaniu Wozu na drodze. A było to co raz trudniejsze. Zwłaszcza, że z powodu podróżowania dnem wąwozu i opadu śniegu podrózowali w półmroku. Niestety po jakiś 2-3 godzinach aura przemieniła się w noramalną, regularną śnieżycę. Dalsza podróż stawała się prawdziwą mordęgą. Jak im to Konrad wyjaśnił, to dlatego, że wiatr wiejący od południa wpada w wąską szczelinę Przełęczy, gdzie natrafia na próżnię i dlatego kumuluje swoją siłę. Poza wąwozem może być nawet dość znośnie ale póki są w jego obrębie muszą się z takimi atrakcjami liczyć. Jednak taki wiatr jak jest teraz nie powinien trwać długo. Najwidoczniej, gdzieś na południowych nizinach jest burza albo co. Jak się skończy to i w Przełęczy powinno się uspokoić. Czyli wychodziło, na to, że trzeba znaleźć jakieś schronienie aby przeczekać aurę. Zwłaszcza, że i tak niedługo miał zapaść wieczór. Tak im dorzadzał kislevski góral. Po zastanowieniu Nayah również wydało sie to sensowne. A gdy dwójka rangerów była zgodna reszta niespecjalnie co miała się kłócić. Zwłaszcza, że brzmiało rozsądnie.

   Podzielili sie na dwa zespoły i jeden obszukiwał jeden brzeg wąwozu a drugi dugi brzeg. Niestety nic sensownego nie mogli znaleźć. Wyglądało na to, że zwyczajnie będą musieli się rozbić na trakcie na noc. Właściwie zaczęli już się szykować. Ale Konrad, już prawie po ciemku, dostzregł kontur czegoś co wydało mu sie obiecujące. Chciał to sprawdzić jednak nie szło mu przekonać reszty nowych towarzyszy by dali z siebie jeszcze jeden wysiłek który faktycznie mógł się okazać próżny. Bo jak zapytał Schwert: "A niby czym ten kawałek zbocza różni się od poprzednich?". Konrad nie miał siły ani ochotu mu tego tłumaczyć nawet w piękny, słoneczny dzień a co dopiero teraz, w taką zadymkę. No i co miał powiedzieć temu wojownikowi o szalonym i niebezpiecznym spojżeniu? Że jest inna roślinność? Że skały się dziwnie układają? Że wzory kamieni układają się jakby tamtędy płyną strumyk? Że w pewnym miejscu... no cóż nic tam nie ma a więc normalnego zbocza takiego jak poprzednie również nie. Nie, zdecydowanie nie chciało mu sie tłumaczyć. Wiedział natomiast, że takich którym nie chce się zrobić jeszcze kawałka drogi do bezpiecznego schronienia często znajduje się dopiero na wiosnę jako zimowe bałwanki. A on miał zamiar dożyć następnej wiosny. Odwrócił się więc i samotnie podążył zagłębiając się w ciemność.

   Nayah słyszała całą rozmowę i też jej nie już nie chciało ruszać w śnieżną ciemność. Tu nie czuła się jak u siebie. Jej domeną były lasy a nie skaliste góry. Tak, tu czyła się zdecydowanie obco. Jednak gdy zobaczyła znikającą w mroku sylwetkę Konrada, zrobiło jej się głupio. Doskonale wiedziała co czuje człowiek, stawiający samotnie czoło sile natury. Po ciemku. Uświadomiła sobie, że gdyby nie było Kislevity pewnie ona musiała by zająć jego miejsce. Samotnie i po ciemku. Dlatego czym prędzej podążyła za nim zanim zgubi go w ciemnościach. Po drodze, zgarnęła jeszcze Kela którego Maks własnie obsztorowywał, że się na nic nie przydaje a ten w odpowiedzi burczał coś, jak to tylko on potrafił,wesoło i przepraszająco jednocześnie. Fajnie! Jak chłopakom przeszkadza ale jej i Konradowi taka chodząca góra mięśni przyda się na wsparcie. We dwójkę dogonili Konrada i już razem podążyli w milczeniu brnąc, po ciemku, przez śnieg i śnieżycę. Daleko nie zaszli. Okazało, się, że ich fart oraz doświadczenie Konrada zrobiły swoje. Faktycznie, we fragmencie zbocza, trochę nad poziomem dna wąwozu czerniła się ciemna plama, ciemniejsza od otaczającego terenu. Gdy podeszli bliżej okazało się, że jest całkiem nie mała. Przynajmiej wejście powinno być na tyle duże, że wóz Maksa powinien przejechać. Nie chcieli dłużej czekać. Wysłali Kela aby sprowadził resztę a sami chcieli już schronić się w środku.

   Gdy trójka zwiadowców opuściła okolice wozu pozostali odprowadzili ich wzrokiem i w duchu życzyli im szczęścia bo wspólna noc w wozie telepanym przez zawieję wcale im sie nie uśmiechała. Jednak szanse, że po ciemku coś znajdą były raczej marne. Zaczęli więc rozbijac obóz. Gdy do obozu wrócił sam Kel przez moment ich serca zdławiła mroźna ręka niepokoju i strachu, zwłaszcza o ich jedyną damę. Jednak brak śladów paniki czy gniewu i niezbryzgany posoką olbrzym dawał iskierkę nadziei. Niestety gdakał jak zwykle. Dzięki wspólnemu doświadczeniu w rozszyfrowywaniu mowy wielkoluda udało im się ustalić, że jednak znaleźli jakąś noclegownię. Zwłaszcza Maks był zadowolony, że będzie mógł zestajniować swoją chabetę. W końcu parę dni na tekiej pogodzie i bydle mogłoby wyciągnąć kopyta. Nie czekali dłużej ani chwili. Zebrali co mieli zebrać i podążyli za Kelem. Ten poprowadził ich do ciemniejącego otworu. A tam przeżyli zdziwienie, Konrad i Nayah zamiast szykować obozowisko w, chyba grocie, wciąż czekali przed wejściem. Na pytanie czemu nie są w srodku zaczęli oboje coś ściemniać i dukać. W końcu konrad nie wytrzymał presji i walnął prosto z mostu: "Bo wiecie... tam jest jakoś dziwnie..." rzekł niepewnie, "No dlatego i chcieliśmy poczekać na was." - dodała łuczniczka. "Właśnie, ja tam pierwszy nie wejdę!" - zaperzył się z wyjątkową jak na niego determinacja Konrad.

   No i powstało niewypowiedziane pytanie: Więc kto wejdzie pierwszy?

Offline

 

#23 2011-01-20 13:11:07

Wulfrik

Nowy użytkownik

Punktów :   

Re: Przeludium do przygódki Dominika - poznajmy się

Wulfrik zaczął coś mamrotać pod nosem a zielony bursztyn na jego szyi zaczął lśnić.
- Na wszystkie mechanizmy! Wulfrik! Ile razy ci mówiłem zebyś ostrzegał zanim zaczniesz czarować! - wrzasnął Maks po czym pośpiesznie ustawił swoje gogle. - No, już lepiej...
Wulfrik odwrócił głowę i wszyscy zobaczyli znów jego oczy błyszczące jak u kota. Ruszył przed siebie nie wypowiadając słowa. Dał znak tylko ręką by reszta podążała powoli za nim. Nayach jako jedyna zauważyła że poznokcie Wulfrika zamieniły się w długie szpony...

Offline

 

#24 2011-01-22 17:33:58

Doc

Użytkownik

Punktów :   

Re: Przeludium do przygódki Dominika - poznajmy się

Więcej za dużo nie widzieli. Zauważyli tylko jak ich kolega znika w ciemności jaskini. Ponieważ wzrok im nie mógł już pomóc pozostały im inne zmysły. Jednak wciąż słyszeli tylko zawodzący, siekący śniegiem wiatr, czuli otępiający chłód przenikający przez ubrania. Generalnie z powodu śnieżycy i już prawie nocy widzialność ograniczała się do kilku kroków. Jednak po sam Wulfrik nie dawał żadnych śladów życia odkąd zniknął w jaskini. Nie wiedzieli ile czasu go nie ma jednak z powodu napięcitego oczekiwania jak i warunków w jakim przyszło im czekać wydawało im się strasznie długo. Zaczęli już nawet półgłosem planować coś w rodzaju ekspedycji ratunkowej. Konrad wraz z Maksem zaczęli nawet majstrować pochodnie. I wtedy powrócił Wulfrik. Był cały.

-Dobra, możemy tu przenocować, zmieścimy się wszyscy, nawet wóz i bydlę Maksa. - rzekł bursztyniak. Słowa i widok całego i zdrowego kumpla zdziałały cuda. Wszyscy raźno zabrali się do wprowadzenia wozu i własnych betów do środka. Przydały się świeżo zrobione pochodnie. W ich świetle mogli zobaczyć wnętrze groty. Miała podłóżny, jajowaty kształt, kilkanaście metrów długości i kilka szerokości. Faktycznie, jak dla nich, miejsca było aż nadto. Zaczęli się rozbijać na noc co im zajęło trochę czasu. Mieli problem z ogniskiem, głównie dlatego, że mieli niewiele drewna. Na szczęście Maks miał jakiś dziwny specyfik który wrzucony do ognia palił się długo i dawał ciepło. To ich poratowało. Musieli uprzątnąć trochę śmieci pozostawionych przez innych podróżnych. Najwyraźniej nie tylko oni obrali to mijsce za schronienie.

   Gdy ognisko było już rozpalone i zabezpieczone zajęli się przygotowywaniem posiłku a następnie jego konsumpcją. Po tym wszystkim zdecydowanie poprawiły się humory. Gdy dyskusja miała zwyczajowo leniwie zboczyć na luźne, niezobowiązujace poposiłkowe tematy wszystkich zaciekawił Wulfrik mówiąc krótko:

-Chodźcie, coś wam pokażę. - I ruszył w głąb jaskini. Zaciekawieni taką nagłą zmianą tematu ruszyli za nim. Daleko nie szli bo jaskinia obszerna nie była. Wulfrik poprowadził ich do jakiś drzwi. Były skryte w cieniu jak większość jaskini dlatego ich dotąd nie zauważyli. To były solidne, kamienne drzwi i były zamknięte. Nie miały żadnych widocznych klamek, zawiasów czy zamka. Były też napisy. Wulfrik był tak uprzejmy, że bez pytania przeczytał go niepiśmiennym towarzyszom:

-"Szanowni Goście, proszę o pozostawienie ścian i drzwi w spokoju. Ewentualny wandalizm zmusi mnie do podjęcia zdecydowanych działań odwetowych. Strażnik." - Napis był wykonany czarną farbą i starannym, ładnym pismem tuż nad kamiennymi drzwiami. Nie dało się go niezauważyć. Byli skonsternowani, nie spodziewali się czegoś takiego w jakiejś przypadkowej jaskini na trakcie. Dobił ich tym razem Maks.

-Słuchaj Wulfrik, czy mi się wydaje czy ten napis jest jakiś dziwny?  - Spytał bursztyniaka, chociaż widać było, że jest całkiem pewny, że nie jest to zwykły napis.

-No, jest zrobiony magicznie. - Burknął Wulfrik. No i wyjasniło się czemu bursztyniak wyszedł z jaskini taki ponury i był taki przez całą kolację. Nikt tego nie był do końca pewny bo co dziwnego w tym, że siedzi i milczy? Wszyscy już się przyzwyczaili. A jednak czuli przez skórę, że coś jest nie tak, teraz było wiadmo co. To, że mają doczynienia z magią całkowicie zepsuło im nastrój. Nayah splunęła aby odegnać złe moce, Konrad zaczął pocierać metalowy guzik na szczęście, Kel o coś się dopytywał tylko Schwert się awanturował i wyrzucał Wulfrikowi, że powinien powiedzieć im od razu po wyjściu z jaskini. Jego zdaniem taki zwiad był całkowicie nieprofesjonalny poza tym nie wiadomo czy są tu bezpieczni.

-Wulfrik i Maks byli jednak zgodni, że sama jaskinia jest dość zwyczajna pod względem zagrożenia magicznego i raczej nic im nie grozi. Jeśli coś by było to raczej za drzwiami a te póki co były zamknięte. Jednak był jeszcze drugi napis. Właściwie wiadomość. Wyglądała jak zapisana kartka papieru przyklejona do ściany jaskini. Jednak magister i były magister od razu ostrzegli, że to też jest magiczne i na zwykłe środki zniszczenia czy próby oderwania od ściany po prostu nie podziałają. Wiadomość na kartce była teleż krótka co tajemnicza.:

-"Drogi uczniu, tu rozpoczyna się twoja droga. Jeśli dotrzesz aż do końca, zaliczysz test. Pamiętaj, by mieć stale moją różdżkę! B." - Dziwne.

   Trzecim ciekawym elementem było jakieś ustrojstwo obok framugi. Było po prawej stronie mniej-więcej na wysokości piersi. Wyglądało na jakiś zestaw klawiszy z jakimiś symbolami. Maks natychmiast przypadł do mechanizmu i zaczął go studiować. Po chwili był już pewien.

-Tym na pewno otwiera się drzwi! - oznajmił radośnie. I było po chłopie. Kompletnie zapomniał o podróży, śnieżycy, jaskini czy magicznych zagadkach. Rozwiązanie łamigłówki kompletnie go pochłonęło. W ogóle przestał reagować na jakiekolwiek bodźce zewnętrzne.

-Eeee, słuchaj, na pewno chcesz to otworzyć? Może tam coś jest? No wiesz... Coś złego... - Spytał z trwogą w głosie Konrad. No ale inżynier go nie słuchał.

-Słuchajcie a może jest tu jeszcze coś takiego? - rzuciła rozsądnie Nayah. No faktycznie niegłupio byłoby sprawdzić. Co prawda Wulfrik gwarantował, że innych drzwi czy otworów nie ma jednak i tak chcieli obejrzeć jaskinie sami. Każdy pobrał jakąś pochodnię z ogniska i zaczęli łazić po jaskini. Faktycznie, tak jak mówił bursztyniak żadnych sensacji nie znaleźli. Jednak znaleźli mnóstwo grafiti i prymitywnych rysunków wykonanych głównie kredą lub węglem z ogniska. Większość była banalna w stylu: "Tu byłem" z datą i imieniem". Oglądanie i czytanie tego było nawet ciekawą rozrywką. Jescze ciekawsze było ogladanie jak Kel zaczął jakimś węglem bazgrać coś na ścianie. Ku zdumieniu reszty okazało się, że nawet zgrabnie mu to wychodzi. Tylko Schwert zajął się na poważnie przeszukiwaniem jaskini. dzięki czemu odkrył, że ktoś obozował w tej jaskini parę dni temu. Co do ilości osób nie był całkiem pewny ponieważ kręcąc się wcześniej po jaskini zadeptali większość śladów.

-Hej! Sprawdźcie jaka jest ostatnia data na tych napisach! - krzyknął łowca nagród. No faktycznie to mogło im coś pomóc. Po jakimś czasie znaleźli chyba najświeższy wpis: "Witamy w krainie, gdzie Miranor zginie.
Lenkar." i data sprzed paru dni. Dziwne. Zastanawiali się kim ci dwaj mogli by być i o co tu poszło. Najwyraźniej ktos tu do siebie nie pałął miłością jednak żadnych śladów walki czy ciał nie znaleźli. Naprawdę dziwne.

-Mam! - Dobiegło ich tryumfalny okrzyk Maksa z drugiego końca jaskini który został sam wciąż mozoląc się nad mechanizmem. Praktycznie od razu potem dobieg ich potężny, wzmocniony jaskiniowym echem, odgłos sunącego kamienia który jednak prawie od razu ustał. Zamarli przez moment a potem rzucili się w stronę Maksa i drzwi. Gdy dobiegli zastali rozpromienionego dumą inżyniera a za nim zionęła czarną czeluść nowootwartego korytarza. No faktycznie zrobił co mówił: otworzył drzwi.

-Chcecie wiedzieć jak to zrobiłem? - rzudził inzynier i nie czekając na odpowiedź od razu zaczął się puszyć. - No więc to było proste, to symbole które oznaczają...

-Co ty zrobiłeś?! Natychmiast to zamknij? - bezceremonialnie i z wyjątkową jak na niego odwagą przerwał mu Konrad. Maks się trochę speszył i obruszył. Oczekiwał czegoś w stylu wdzięczności czy gratulacji a nie czegoś takiego. Reszta najwyraźniej się wahała jednak było widać, że konradowa nerwowość granicząca z paniką nie podziałała na nich budująco.

-Hej, myślicie że jest tam złoto? - rzucił niezobowiązująco Schwert.

-Tam na pewno jest śmierć i potwory! - rzucił w odpowiedzi Kislevita.

-Kel niewiadomo co na pewno powiedział ale sądząc z oczywistych ruchów wokół oręża był chętny zmierzyć się z nimi.

-No nie wiem czy powinniśmy tam wchodzić, tu pisze coś o różdżce a żadnej nie znaleźliśmy. - Mryknął Wulfrik.

-Pisze też, że jeżeli nic nie będziemy rozwalać to wszystko będzie dobrze a jakw szystke zamki są tak proste to dam se z nimi radę bez rozwalania. - odrzekł Maks.

-A ja bym się wyspała i poczekała do rana. Rano zdecydujmy co z tym zrobić - rzekła pragmatycznie Nayah.

Offline

 

#25 2011-01-29 12:50:38

Konrad

Nowy użytkownik

Punktów :   

Re: Przeludium do przygódki Dominika - poznajmy się

Ognisko powoli przygasało, syci i rozgrzani wszyscy położyli się spać. Po wygodnym spaniu w karczmie jaskinia nie służyła chyba nikomu.

Przed świtem zaczęło potężnie wiać i padało tak, że zanim na dobre wzeszło słońce, nie było widać w ogóle drzew po drugiej stronie traktu. Ktokolwiek się budził - wstawał i gapił się na ten widok. Biel. Przenikliwy chłód i szum wiatru. Konrad, którego braku wszyscy jakoś nie zauważyli, wszedł do jaskini oblepiony śniegiem jak bałwan, z wielkim pękiem chrustu i gałęzi na plecach.
Konrad zdał sprawę: "Napadało śniegu do kolan. Jeżeli dziś nie przestanie padać, możemy zostawić tu wóz i wrócić skąd przyszliśmy na piechotę. Jeżeli będzie padało - nie ruszymy się stąd w ogóle, aż pogoda się poprawi. Możemy równie dobrze zejść na dół. O ile oczywiście mamy czym sobie poświecić".
Wszyscy rozgrzali się przy ogniu, spalili wszystko to, co przyniósł Konrad, poza pękiem świerkowych gałęzi.
Nie padało już tak mocno.
Konrad, dokończywszy pić coś co przyniósł sobie z lasu i zaparzył, zapytał w końcu: "To jak? Wracamy i ryzykujemy zamarźnięcie? Pogoda jest jakaś taka niepewna... Jedziemy dalej? Schodzimy na dół?"

Offline

 

#26 2011-01-30 01:18:28

Doc

Użytkownik

Punktów :   

Re: Przeludium do przygódki Dominika - poznajmy się

9.XI

   To było całkiem dobre i sensowne pytanie. Faktycznie będąc najedzonymi, w suchej ale oświetlonej ogniskiem jaskini można było zapomnieć o pogodzie na zewnątrz ale ona nie zapomniała o swoich obowiązkach.  Wyszli przed wejście by na własne oczy zweryfikować słowa Kislevity.

   Na zewnątrz, przywitała ich zdumiewająca cisza. Było to spowodowane bezwietrzną pogodą. Wrażenie było niesamowite, zwłaszcza z wiatrzyskiem jaki wiał ostatnio czy wręcz burzą śnieżną jaka była wczoraj. Słoneczko raźno i wesoło przebijało się przez krystalicznie czyste powietrze. Jednak było to typowe, Urlykowe słońce nie dające za wiele ciepła. Mimo flauty było mroźno. Śniegu też napadało całkiem sporo. Nie była to warstwa uniemożliwiająca dalszą drogę jednak na pewno czyniła ją bardzo ciężką. Na dłuższą metę wręcz morderczą. Upewnili się o tym gdy z trudem łazili po okolicy by wygrzebać materiał na ognisko lub ewentualnie pochodnie. Wrócili do środka.
   
   Wewnątrz z powodu wygaśnięcia wczorajszego ogniska, znów było ciemno i zimno. Szybko jednak rozpalili je ponownie i zaczęli szykować śniadanie. w trakcie posiłku i po nim cały czas się naradzali co począć dalej. aby pomóc sobie w powzięciu decyzji przejrzeli swoje bety. Dzięki imperialnym magazynom byli całkiem nieźle wyposażeni i na podróż do podziemi i na powrót na trakt. Mieli i liny i lampy i zapas oleju i wóz i podmarzniętą kucową chabetę i cały trakt do odśnieżania jeśli by się zdecydowali na wyjazd z jaskini. Konrad twierdził, że lepiej dzień, może dwa odsapnąć w jaskini. Póki co jest bezpiecznie i nie grozi im zasypanie. W końcu podróżowali już parę dni i dała się ona im we znaki. Zwłaszcza dwa ostatnie dni. Niby byli grubo opatuleni ale jakoś tak nigdy nie mogli się do końca rozgrzać, nawet w wozie. A w jaskini przynajmniej sucho było i wiatr tak nie szarpał ciałem.

Offline

 
  • Index
  •  » Sesje
  •  » Przeludium do przygódki Dominika - poznajmy się

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.muoteck.pun.pl psychoterapia Piła slaskiots